Posty

Wyświetlanie postów z 2009

ostatnie godziny

Wypada podsumować: proste statystyczne zestawienie pokazuje mi, że był to rok dosyć szczególny - udało mi się utrzymać dyscyplinę i blogowalam pilnie przez cały rok. Między innymi z tej okazji piję szampana i zaraz odpalamy naszą fajkę wodną. Dookoła strzelają (sztuczne ognie), słuchamy Frode Haltli z Mają Ratkje a wcześnije Anoura Brahema i Stephena Micusa, jeszcze wcześniej mojego ulubionego BBC 3 i myślę sobie, oby jak najmniej było przełomów i rewolucji, żeby wszystko szło swoim torem, było jak zwykle płynne, zmienne i niestałe, żeby nie było mnie stać na luksus powiedzenia: to już tu, dalej nie idę.

piraci?

Wczorajszy dryf w poszukiwaniu buddyjskiego kalendarza firmy Tushita oraz strun do gitary upewnił mnie w tym, że istnieją jednak na tym świecie pewniki. Jedno ani drugie nie zostało znalezione (od roku mniej więcej 1998 testuję z mizernym zazwyczaj skutkiem rozmaite sklepy muzyczne na okoliczność strun "12"-tek Dean Markley do gitary elektrycznej, z grzecznosci nie mówię sprzedawcom, co mogą sobie zrobić z oferowanymi mi nieodmiennie D'Addario), przekopaliśmy za to wszystkie kalendarze na półkach Empiku w Galerii Krakowskiej oraz w Rynku. Zadowoliliśmy się, z braku Tushity, pięknym skądinąd kalendarzem "Tibet 2010" TeNeues. Gdyby ktoś gdzieś przypadkiem namierzył kalendarz firmy Tushita (albo inny) z buddyjskimi świętami, to proszę o cynk - ale pewnie kupię go po prostu w Sztokholmie w lutym (na rok 2009 kupiłam kalendarz w Montrealu albo Londku). Przy okazji jednak Empikowego dryfu zawiodły nas wiatry ku półkom z płytami i... doznaliśmy urazu (też niezmiennego)

handy andy

Obraz
Już jakiś czas noszę się z nowym pomysłem, ale ponieważ cierpię na ich poważny nadmiar, to nauczyłam się...przeczekiwać. Samoograniczenie w inwencji to w moim przypadku konieczna strategia przetrwania, choć nie obywa się, oczywiście, bez kosztów własnych innego rodzaju. W każdym razie mniej więcej około połowy roku miałam taki przebłysk, kiedy najpierw zaskoczył mnie niezwykle złożony i przestrzenny dźwięk miotły, która ktoś na Plantach zamiatał jakieś śmieci, dosyć wcześnie rano to chyba było, a później, kiedy mniej więcej w tym samym czasie usłyszałam nocą sowy odzywające się na nowymi budynkami Osiedla Europejskiego. Pomyślałam sobie, że interesująco byłoby prowadzić rodzaj sound journala. Nie wprowadziłam tego na razie do realizacji, ale mój soundwalk z tundry już jest gotowy i 200 płytek czeka na odbiór w dogodnej chwili. A od dzisiaj jestem bardzo szczęśliwą posiadaczką Zooma H2, bardzo poręcznego sprzętu do nagrywania (nagrywa w WAVach i MP3kach, a zatem jest idealny do podcastó

końcowka

Końcowka roku przyniosła oslabienie i zaniechanie, to fakt. Ostatni wpis tutaj miał miejsce prawie 20 dni temu! Co jakiś czas kryzysy się zdarzają. Mam za sobą inaugurację sezony narciarskiego pod Rohaczami, jazda na nartach przy -17 stopniach była przygodą nie lada, ale za to można było najeździć się ile dusza zapragnie, nawet jeśli udostępniona była tylko jedna trasa. Po raz kolejny przyszło mi stwierdzić, że narty to jedna z największych przyjemności, jakie znam. A teraz już prawie święta, które średnio lubię i z obserwacji wynika, że jakaś połowa populacji także lubi je rownie średnio. Wszystkim cierpiącym i nie życzę, żeby zawsze mieli na co czekać i żeby zawsze mieli o czym marzyć. Żeby było jakieś "gdzie indziej", "tam" i żeby to, co za horyzontem było bardziej kuszące, ale żeby to, co teraz było jak najbardziej odczuwalne i namacalne. I Ciepła, Światła, Energii. Na ten rok i wszystkie pozostałe. I żeby pociągi, do których wsiadamy, zawsze były ogrzewane.

Dzień Drugiego Sniegu

Jest! Bardzo anemiczny i opieszały, ale jednak! Pada śnieg! Marzy mi się prawdziwa zamieć śnieżna, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś taką w życiu zobaczę - gołym okiem widać, że zmiany klimatyczne to nie bajka ani teoria spiskowa, a jednak w sondzie Onetu przytłaczająca większość uznała, że to wymysł. Tak łatwo sterować tłumem w Polsce, że czasami aż strach człowieka ogarnia. Wystarczył artykuł o jakichś nie do końca jasnych zabiegach hackerów z Rosji, którzy rzekomo wykradli "tajne" dane. Coraz częściej myślę o tym, jaka to ogromna strata - Arktyka powoli odchodzi w przeszłość. Póki co, zaglądam, co słychać na głównym placu w Kirunie . Obraz odświeża się co 30 sekund, więc można potraktować tę kamerkę prawie jak telewizję. Słońce rzeczywiście nie podnosi się zza widnokręgu, ale i tak jest znacznie jaśniej, niż pod grubą krakowską zasłoną z szarych mgieł. Kilka dni temu skończyłam "Vággi Várri", która już jest w tłoczni i lada moment na świecie będzie 200 sztuk płyty,

R.I.P. Jack Rose

No pora wreszcie ocknąć się z niechęci wobec... mniejsza z tym. Life's hard. Tym bardziej, że w zabieganiu, totalnym stresie, nawale pracy, gonitwie myśli uporczywie krążących wokół potrzeby zyskania miejsca na pustkę, ciszę, świeżość i śnieg (ewentualnie także muzykę, która nie przychodzi łatwo między starannie wyliczonymi w minutach odcinkami czasu) zdarza się zazwyczaj uderzenie znienacka. Lub dwa. Po pierwsze: black out, zanik pamięci/świadomości, w środku zajęć. Po drugie: zmarł Jack Rose . Miał 38 lat, mój rówieśnik. Spotkaliśmy się jakieś 8 lat temu, jego akustyczny set otwierał nasz wspólny koncert z Bardo Pond w Filadelfii, w marcu 2001 roku. Słuchając jego solowego występu zrozumieliśmy kilka ważnych rzeczy, m.in. to, jak cenna jest różnorodność, jakie piękno kryje się w amerykańskiej gitarze akustycznej traktowanej z wirtuozerią i uczuciem, po co w ogóle warto to robić. Zawsze będę podziwiać kilku muzyków z tamtego kręgu (i kilku znajomych z bliższych miejsc), którzy - n

no cdn.

cdn. nie będzie, przynajmniej na razie, rzadko cdn. się spełniają, odkąd skończyła się forma powieści w odcinkach. Za to po czymś, co uznaję za pierwszy haterski atak w historii tego bloga (krótkiej) i co wnikliwi dostrzegą w komentsach, postanowiłam - dla odświeżenia i oddechu - co nieco zmienić. BTW: komentsy są tutaj edytowane, co oznacza, moi złociutcy, że zanim się pojawią, to muszę je zaakceptować, akceptuję w zasadzie wszystko z wyjątkiem spamu (jeśli przejdzie przez filtr) i wulgaryzmów, a zatem nie wycinam wpisów haterskich. Zmiana jest dość radykalna - anglojęzyczna nazwa dotychczasowa mogła niektórych nieco mylić, bo niewiele miała wspólnego ze slangowym znaczeniem, a była związana z... Kocią, która występowała swego czasu jako Kootsie Abura. Ech, let it be. Haterski koments stał się jednak dla mnie pewną cezurą, ale też sygnałem na słuszność powiedzenia "uderz w stół....". Podwójnie albo potrójnie mi średnio, z wielu powodów. Najmniej z powodu meritum wpisu, najba

magic carpathians

Obraz
Dobre podróże mają to do siebie, że dzialają z opóźnionym zapłonem. To znaczy uruchamiają wyobraźnię jeszcze długo po tym, jak się z podróży wróciło. Tak jest również tym razem - trzy dni spędzone w głębi Transylwanii upłynęły nadzwyczaj szybko (zwłaszcza powrót non-stop z Cluj-Napoca via Oradea, Debreczyn, Miszkolc, Koszyce i Nowy Sącz: jakieś 11 godzin drogi biorąc pod uwagę godzinne przesunięcie czasu między Węgrami a Rumunią), ale taśma kręci się dalej i łapię się na szperaniu w sieci i sprawdzaniu jakichś szczegółów dotyczących XIX wiecznej historii Cluj albo sprawdzaniu, przez jakie wioski Maramureszu właściwie przejeżdżaliśmy. Jakoś tak się ułożyło, że przez Rumunię głównie przejeżdżam, ale zawsze jest to przejazd brzemienny w jakieś skutki i niebanalny, nie polega tylko na pochanianiu przestrzeni. Tym razem także padał deszcz, było niezwykle szaro, co pokazuje zdjęcie brzegu Cisy w Tokaju. Za Koszycami, w Encs, skręciliśmy z dobr ze znanej E71 w lokalną drogę przez Abáujkér i T

Cluj-Napoca

Jutro o 6.00 rano będę już siedzieć w samochodzie, w drodze do nieoficjalnej stolicy Transylwanii, czyli Cluj-Napoca. Transylwania ostatnio kojarzy mi się głównie ze znakomitym filmem Tony'ego Gatlifa, w którym mistrzostwo pokazała rownież Asia Argento, pewnie więc będę w podróży rozglądać sie za filmowymi krajobrazami i klimatem. Jakiś mini-dziennik podróży powinien się pojawić w stosownym czasie. Największą zaletą tej podróży jest potencjalna zupełnie, acz zdaje się, że realna, możliwość Wyjścia Poza Mgłę Krakowską. Nawet jak dla mnie - fanki Arktyki - trochę tej mgły too much. Zresztą, na Północy nigdy nie bywa TAK ciemno i TAK szaro.

mglisty poniedziałek

No więc mglista niedziela JEST lepsza niż mglisty poniedziałek, zwłaszcza taki, w którym ma się 6 godzin zajęć, z czego 4 z pierwszym rokiem (są oczywiście wyjątki od reguły, ale pierwszy semestr na pierwszym roku upływa głównie na a) oduczaniu delikwentów szkolnego infantylizmu b) przyzwyczajeniu do tego, że na zajęciach się myśli, a nie śpi c) znoszeniu (dość cierpliwie) mimowolnej impertynencji i poczucia humoru w stylu "zabawiam szkolną wycieczkę i jestem gwiazdą"). Ech, zżymam się, bo najbardziej na świecie frustruje mnie niemożność nawiązania ludzkiego kontaktu. W tych wszystkich dyskusjach w stylu "Wyższa Szkoła Wstydu" albo "Koniec Akademii" strasznie mnie wkurza to, że nikt jakoś nie zada sobie trudu, żeby sprawdzić, jak wyglądają "reading assignments" w najlepszych uniwersytetach, do których wszystkim tak spieszno - tam nikt się nie przejmuje, że studentom trudno jest przeczytać 60 stron z tygodnia na tydzień i raczej nie ma litości da

mglista niedziela

jest lepsza niż mglisty poniedziałek. Ale czy na pewno?

Rumunia

Obraz
rumunia 2002 , originally uploaded by nytuan . W tym wszystkim zapomnialam zupełnie, że w przyszłym tygodniu wyjeżdżam na kilka dni do Rumunii - ciekawe, swoją drogą, na którym z twardych dysków znajdują się fotki z awanturniczej wyprawy do Rumunii i Republiki Mołdowy z 2002 roku... I przypomnialam sobie właśnie pisząc to zdanie, że są! są! są! Wszystko oczywiście dzięki sieci. Są w moim foto streamie na Flickrze . Bardzo długo więc nie byłam w Rumunii i ciekawa jestem, jak teraz będzie, mam nadzieję, że zobaczę kilka podobnych obrazków, jak podczas tamtej podróży. Póki co, jestem kompletnie wykończona, ale skończylam wreszcie zaległy artykuł i teraz pławię się w poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku (tym, bardziej, że nie potrwa ono długo, bo cała kolejka już czeka). Na szczęście przemiła Pani z Privatloggi i Jokkmokk znalazła dla nas pokoik na czas Jokkmokk Marknad (a to najtrudniejsza część przedsięwzięcia - znaleźć w tym czasie nocleg w miasteczku, hostel zresztą już w całości zaj

aargh 2

Już po napisaniu poprzedniego przypłynęło do mnie to: Jak mówią w kilku miejscach na świecie: "made my day". http://enter.bloog.pl dzięki!

aargh

Skończyła mi się chwilowo wena do tytułów postów. W ogóle chwilowo skończyła mi się wena. Lepiej nawet tego nie ubierać w słowa, bo po co dręczyć świat swoimi niżami energetycznymi? Let it be. Rok temu było podobnie. Pewnie to kwestia banalnego przestawienia się na tryb jesienno-zimowy, choć dostrzegam też zalążki poważniejszego kryzysu, o którym wolę nie myśleć, całe szczęście, że są obowiązki, terminy i teksty do napisania. Nie chciałabym na razie móc się zastanawiać, po co to w ogóle robić. W każdym razie wizja hodowli psów za kręgiem polarnym (albo jeszcze lepiej, reniferów) nawiedza mnie w dalszym ciągu. Dzisiaj śniło mi się, że zbiegłam w dół jakąś leśną polaną, a później nie mogłam wrócić, bo po drodze kłębiły się rozmaite trudności, w tym pożar torfowiska i jakieś zardzewiałe blachy. Wyraźne, plastyczne sny to zazwyczaj zwiastun choroby, ale mam nadzieję, że joga dwa razy w tygodniu załatwi to za mnie (w tym sensie, że będzie, co ma być - zachoruję albo nie). Fascynuje mnie zre

tundra calling - flashback

Ten zew tundry to może również dlatego, że nareszcie skończyłam pracę nad nagraniami na płytę "Vaggi Varri", która ma być takim bardzo intymnym śladem słuchania, a właściwie zupełnej immersji w środowisku przesyconym wodą - wodą padającą z góry, płynącą po ziemi i życiem ptasim nad brzegami. Jakoś tak w drugim dniu trekkingu złapałam się na tym, że ten element wody jest decydujący i że zupełnie inaczej słucha się przez mikrofon ze słuchawkami na uszach. A teraz kodowałam ścieżki (po uprzednim wyczyszczeniu, co przy bardziej wietrznych lokalizacjach było dość upiorną robotą) do formatu "binaural", opracowanego specjalnie do słuchania na słuchawkach. Nawet teraz odkryłam jakieś kolejne warstwy dźwiękowe (oczywiście "wodne"): na przykład krople deszczu kapiące na mikrofon tworzą interesujący podkład rytmiczny o własnych zagęszczeniach i rozrzedzeniach. Tytuł objawił mi się w Nikkaluokta, gdzie jeden z domków noclegowych nazywał się "Vaggi", a drugi

tundra calling

Powinnam robić coś zupełnie innego, ale ten jasny listopadowy już dzień przypomniał o tundrze i dalekiej Północy, mojej głównej obsesji od jakiegoś czasu. Planuję więc lutową wyprawę za krąg polarny, do Jokkmokk na Jokkmokk Marknad, czyli kilka dni z reniferami, szalonymi imprezami w namiotach lavvo ustawionych w centrum miasteczka oraz joikiem. Nie ma jeszcze dokładnego programu, ale wiadomo, że Jokkmokk Marknad w 2010 odbędzie się między 4 a 6. lutego (nie licząc tzw. historisk Jokkmokk Markand). Ech, nie mogę się już doczekać, może tym razem uda się także ruszyć na narty do parku narodowego Muddus - szkoda tylko, że mój ulubiony Norwegian nie lata już z Krakowa do Sztokholmu... Pozostaje Wizzair (lata z Katowic na lotnisko Skavsta, którego nie lubię) + Norwegian do Lulei. To jest projekt, dla którego warto zmagać się z tutejszą zimą-niezimą i codzienną szarą mgłą nad Krakowem.

traveller's time part 2.

Oczywiście, że poprzedni post jest trochę insiderski i bardzo enigmatyczny. I niech tak zostanie, na wypadek, gdyby jeszcze kiedyś ogarnęły mnie jakieś pokusy ZAANGAŻOWANIA, przez co muszę znosić katusze przebywania nie w tym miejscu, nie z tymi ludźmi i nie w tym czasie. Wątpliwości to nie kwestia procesu myślowego nawet, ale raczej (bywa coraz częściej) wglądu, dość szczególnego rodzaju olśnienia, przed którym trudno się schować (głównie przed samą sobą); coś jak nadzwyczaj wyostrzona wizja, kiedy widzi się znacznie więcej niż by się chciało. A w podróży z Poznania (w trakcie koejnych zmagań z PKP) przyplątał się do mnie demon. To nic, że przybrał formę małej, na oko 7-letniej dziewczynki i jej mamy; to nawet się zgadza (zawsze przy tej okazji przypominają mi się niektóre buddyjskie thanki). Trudno powiedzieć, co było gorsze - dziewczynka wychodząca na korytarz przeciętnie 3 razy na minutę i starającej się usilnie mnie potrącić prawie za każdym razem (nie muszę chyba dodawać, że sie

traveller's time

Chciałoby się powiedzieć, niestety. Sens rozpadających się wspólnot, których nie da się odtworzyć, złudzenia traci się po jednym na każdą okazję i wystarczy. Nie ma powrotu. "Lepiej rozmawiać z prostymi ludźmi, z intelektualistami to tylko problemy są, zawsze mają jakieś wątpliwości". To o "robocie politycznej" w rodzaju zbierania podpisów pod Różnymi Ważnymi i Słusznymi Petycjami i Inicjatywami Ustawodawczymi. Wszystko jest mi więc jedno - prawo czy lewo, ekolodzy czy feministki, wolna kultura czy budyniowa konserwa. Jako osoba, której zależy na posiadaniu wątpliwości i mnożeniu pytań, wszędzie miewam przykopane sooner or later. Takie czasy nastały: Ludzi Bez Wątpliwości. Trochę strach.

przerwa na październikowe słońce

To musiało się tak skończyć i nawet czuję z tego powodu ulgę. Nieszczęsny wypad na dwudniowe szkolenie z bardzo miłą grupą, ale noclegiem w "trzygwiazdkowym hotelu" w Milówce koło Żywca z potwornie zimną salą do prowadzenia zajęć oraz agresywną i chamowatą męską częścią obsługi musiał zaowocować przeziębeniem, nie ma rady. To był pierwszy dzień wczesnojesiennej zimy i szczękanie zębami przez jakieś 10 godzin dobrze się nie kończy. To swoją drogą zadziwiające, że obiekt w ogóle dostał status hotelu, o gwiazdkach nie wspominając. Możliwości są dwie: a) zakup stosownych papierów na okolicznym targu b) chamowaty właściciel musiał na czas odwiedzin komisji zostać zamknięty w komórce z kozami (gdzie zresztą jego miejsce). W sumie żal było mi pani właścicielki, która starała się z wszystkich sił zatuszować potwornie złe wrażenie, jakie pozostawało po kontaktach z męską częścią rodziny właścicieli. Ufff, całe szczęście, że to już za mną a "więcej tam już nie powrócę". Sądz

Tatry ponownie

Obraz
Trudno uwierzyć, ale naprawdę tak było wczoraj w Tatrach. Udaje się utrzymać 2-tygodniowy rytm wycieczek w gory i mam nadzieję, że tak już zostanie. Ja co prawda najbardziej lubię Tatry zachmurzone, z marznącą mżawką od czasu do czasu, ale trudno, landszafty (jak ten obok) też mają swój urok :-). Ludzi sporo, ale jak to w Tatrach: najczęściej kłębią się w miejscach do posiedzenia, rzadziej w tych do pochodzenia, które nie są obowiązkowym punktem programu. Na przykład między Wołowcem a Jarząbczym spotkaliśmy tylko ze 3 osoby. Gdyby nie ta "złota tatrzańska jesień", jak z obrazka, byłoby pewnie jeszcze bardziej pusto. Trasa ze schroniska w Dolinie Chochołowskiej przez Wołowiec, Jarząbczy i Kończysty na dół okazala się dość wymagająca i od wyjścia ze schroniska do momentu trzaśnięcia drzwiami busa na parkingu u wejścia do Doliny upłynęło dobre 9 godzin. Takie trasy jednak lubię najbardziej (i takie podejścia, jak na Jarząbczy od strony Wołowca - BARDZO treściwe i wymagające upo

make money with AdSense

...namawia mnie Dashoboard od jakiegoś czasu. A ja się cieszę, bo dostrzegam w tym symptom osobistej wolności: nie będę zarabiać pieniędzy z AdSense i nie będę konfigurować żadnych reklam na moim blogu.

blokowisko i małe sklepiki

Obraz
Jakiś czas temu wyjawiłam swój pogląd na kwestię tzw. małych sklepików vs. hipermarketów, dzisiaj będzie swego rodzaju postscriptum. W dalszym ciągu pozostaję sceptyczna wobec bezkrytycznych pochwał stawiających owe małe sklepiki automatycznie w jednym rzędzie z mitycznymi duchami opiekuńczymi wszelkiej maści. Male sklepiki bywają bowiem różne, są i takie, które upadają zasłużenie. Są jednak i takie, które pokazują, na czym cała ta sztuka, zwana handlem, polega. Nie chodzi bowiem tylko o wymianę towarowo-pieniężną - jak pokazuje to cała kultura Wschodu (która u nas bezpowrotnie zgnięła wraz z tragedią Holocaustu), chodzi przede wszystkim o komunikację. I tak od kilku dni funkcjonuje obok pętli kampus UJ... stragan warzywny, hurra!!! Tzn. hurra jest tylko wtedy, kiedy jest tam Pani. Kiedy jest Pan, to się człowiek dowiaduje: a to, że towaru się nie dotyka, a to, że nie wie, czy papryczki są rzeczywiście ostre, a to ogólne zniechęcenie wyraża się w niezbyt ochoczej komunikacji. Jestem wt

out

Z różnych powodów bylam kompletnie wyautowana z życia przez kilka ładnych dni (well, głównie z powodu pełnienia FUNKCJI - takiej od czarnej roboty, acz bardzo papierkowej). Dzisiaj spostrzegłam, że są w tym pewne dobre strony: a) wiem, o której zamykają wieczorem budynek WZiKS UJ i co by było, gdybym zapomniala Bardzo Ważnej Karty; b) "posiadam wiedzę" (różnorodną); c) przez ponad 7 dni świat zewnętrzny mógłby dla mnie nie istnieć, stałam się niezamierzenie Tymczasową Strefą Autonomiczną w samym środku Systemu (i wiem też, jak to działa); d) mam całkowitą relatywność czasową - upłynęła doba, a mnie się zdawało, że to 3 różne dni; e) uwolniłam się od kompulsywnej i czysto odruchowej potrzeby wiedzy kim/gdzie/czy jestem. Fun.

miałam iść wcześniej spać

... bo jestem maksymalnie wycięta. Wyszłam z domu o 8.45, wróciłam o 17.08, jadłam śniadanie o 7.40 i kolację o 19.00. I jak mi ktoś jeszcze powie, że pracownicy naukowi nic nie robią... Ale jest jak zwykle: 00:07 i nie wiem, co tu jeszcze robię przed ekranem mojego kochanego Maczka. Wszystkiemu winien Telemann i jego Tafelmusik, za dobrze się słucha w mojej wieży z widokiem na (prawie) wszystko dookoła.

dokładnie 0:00

w moim poprzednim poście (choć w podpisie figuruje 12.AM). Kolejny raz udało mi się złapać czas na gorącym uczynku.

jest!

dość lenistwa

Obraz
Dosyć tego lenistwa. W zapisywaniu, rzecz jasna, w zapisywaniu. W realu krążyłam bowiem między KRK (jesienne mgły już są! już nas zachwycają swoją czystą formą! już jesiennie boli głowa i powieki opadają, kiedy siedzi się w autobusie miejskim ok. 17.00!) Wiedniem (przytulne miszkanko Erica i Vanessy prawie w samym centrum), Linzem (to opiszę oddzielnie i gdzie indziej, Marek i tak wyjawił część moich telefonicznych relacji na gorąco z Ars Electronica) i Tatrami. I uwaga, uwaga - pierwszy raz w życiu widziałam kozice, hurrrra!!! Najbardziej podoba mi się ta wersja z leniwymi kozicami, które nawet się nie ruszyły - a przecież na pewno było nas słychać i czuć (tak, jak było słychać zgubionego koziołka, którego rodzicielka wcale nie pospieszyła mu na pomoc, tylko najwyraźniej uczyła radzić sobie samemu w trudnych sytuacjach - blisko półgodzinna obserwacja małego stadka kozic po raz kolejny byla pretekstem do dyskusji o ludziach, którzy sądzą, że zwierzęta pozbawione są uczuć, duszy i umiej

dialog?

Dzisiaj przykuł moją uwagę news o dialogu międzyreligijnym w Krakowie (na szczęście weekend spędzę w Linzu na Ars Electronica ). Od jakiegos już czasu sporo uwagi miejscowe media poświęcały imprezie Międzynarodowy Kongres dla Pokoju "Ludzie i Religie". Pomysł jak najbardziej godny pochwały, tyle że... jest jak zwykle. Na stronie diecezji znamienna jest l ista gości : oprócz katolików (rzecz jasna lista najdłuższa) mamy także "Judaism" (nadzwyczaj chwalebnie, ale trudno wyobrazić sobie wiarygodny dialog bez judaizmu), "Islam", "Orthodox and Oriental Churches", "Anglican Communion", "World Christian Communions" oraz.... "Asia". Pod tym ostatnim kryptonimem zblokowano buddystów (głównie z Japonii), dżinistów i hinduistów. Jeszcze bardziej znamienne jest, że nie zproszono nikogo z polskiej Sanghi (choćby najszerzej rozumianej), nikogo z miejscowych hinduistów (a kilka grup by się znalazło, choćby krisznaici). Dlaczego? N

window (no)shopping

Jeszcze trochę sobie ponarzekam, a co tam. W końcu wczoraj były moje urodziny, jest już wrzesień, a tu 30 stopni i nie pada (chcę deszczu i mgieł!), siedząc nad pracami moich kochanych studentów znowu czuję się absolutnie wycięta (no, raz na jakiś czas trafia się ślad myśli oryginalnej lub samodzielnej - wcale nie tak rzadko, wiem, że mogłoby być gorzej, bo nasi studenci są najlepsi), jednym słowem, czuję, że wolno mi ponarzekać. Otóż kompletnie załamała mnie wyprawa do Galerii Krakowskiej w poszukiwaniu ciuchów. Co za ohyda w większości sklepów!!! Najbrzydsze kolory, jakich nawet wolę sobie nie wyobrażać (musztardowy, paskudna ciemna zieleń, z której starannie wyssano energię zieleni, ohydny burdelowy fiolet w zestawieniu z quasi-buraczkowym oraz wspomnianym już musztardowym, ów niesławny kobalt, ktorym katują nas już od jakichś trzech sezonów, jakimś sposobem nawet biel i czerń były w Reserved Orsayu i Mango paskudne!). Nie wspomnę już o fasonach, które są inspiracją najgorszymi aspe

militarystycznie

I początek września jak zwykle upływa w duchu militaryzmu. Politycy prężą muskuły i żerują na (nie swojej) pamięci. "Wybaczenie" ma oznaczać "ale przyznaj, że to JA mam rację". Zupełnie, jakby pojęcie dyplomacji było w tym kraju nieznane (podobnie jak higiena oraz aktywność umysłowa). Straszą wytrzeszczone w przypływie narodowej histerii oczy rozmaitych Kukizów i Jarosławów. Na szczęście niespotrzeżenie coraz mocniej zakrada się jesień, a sikorkom na balkonie obce są wszystkie bitwy świata, które nie toczą się o ziarno słonecznika.

koniec lata

To już koniec lata. Mgła nad Krakowem dzisiaj rano właśnie mi to uświadomiła - to była mgła już wrześniowa. I co z tego, że ostatnie dni sierpnia w kalendarzu i że jeszcze pewnie będzie gorąco - po lecie i tyle. Żegnanie lata miało miejsce w Nowym Sączu, gdzie pojawił się DESZCZ. Niestety, podczas wieczoru, który był przeznaczony dla teatru. Nie zobaczyliśmy więc spektaklu Teatru Snów (i, prawdę mówiąc, nie zdążyliśmy też porozmawiać dłużej niż przez chwilę). Poza tym jednak najmilszym aspektem festiwalu były spotkania (bo reszta to cała seria negocjacji i kompromisów - koniecznych przy tego typu okazjach, ale nie zawsze pozostawiających najlepszy smak). Włóczęga po Krakowie z Willim i Gerardem, powtórka tejże z Maren i Rudim, nagrywanie w miasteczku galicyjskim (taka folkowa wersja Disneylandu z ajentami i pracownikami niechętnymi wszystkiemu, co narusza marazm i ich święty spokój) fantastycznej sesji instrumentów karpackich... Obiady, transfery, krążenie samochodem, piwo późno wieczo

out in the woods

Nie chce mi się w niczym uczestniczyć, niczym specjalnie ekscytować. Te wszystkie odpryski militarno-ideologiczno-popowe wyglądają z tundrowej perspektywy jak brud na szybie. Let it be. A zatem zupełnie niemodny, nie-offowy, nie-nowy Oregon z płyty wydanej w 1983 roku: prawie klasyczny skład z Colinem Walcottem, Ralphem Townerem, Paulem McCandlessem (bardzo lubię klasyczne brzmienie jego oboju) i Glenem Moorem. Co nie przeszkadza, że przedpołudnie minęło pod znakiem Alberta Aylera i upału, który szczęśliwie obserwowałam zza szyby. Miasto jest cudne w sierpniu: nieliczne zagęszczenia w mieście (zupełnie inne składniki niż zwykle, bo wyjechali studenci, a przyjechali turyści, często z odległych rubieży ściany wschodniej albo z innej prowincji, głównie mentalnej i obyczajowej), poza tym płynność, przejrzystość, lekkość.

między światami

Wciąż jeszcze trudno odnaleźć mi się w miejskich autobusach i w Carrefour Express, który jest sklepem złożonym głównie z piętrzących się problemów. Po czterech dniach na Sopatowcu to poczucie znowu się zaostrzyło, staram się wychodzić z domu tylko wtedy, kiedy jest to konieczne. Sopatowiec jest świetnym miejscem na czytanie beletrystyki, na którą normalnie rzadko mam czas. Tym bardziej, że książki zaczęte można dokończyć przy kolejnej bytności (nie udało mi się znowu skończyć "Stambułu" Pamuka, ale nic straconego, pewnie wrócę do tej książki późną jesienią, wtedy na werandzie w cenie będą miejsca na fotelach przy piecyku i będziemy pewnie wszyscy tęsknić do wylegiwania się w plamach słońca). Tym razem przyciągnęły mnie kolejne części "Wilczego notesu" Mariusza Wilka. Tym bardziej, że "Tropami rena" to opowieść o podążaniu śladem Saamów zamieszkujących Karelię i Półwysep Kola. Trochę jednak mnie irytuje miejscami dydaktyczne zacięcie autora, który "na

saamskie tropy

Obraz
I jeszcze kilka saamskich tropów (od kilku dni próbuję zdecydować, jak się pisze Saamowie, saamskich itp. czy też po prostu Samowie i samskich, jak chce prasa, np. "Rzeczpospolita"). W końcu przyjmuję jednak za tłumaczką, Marią Skibińską, i redakcją znakomitej książki Ailo Gaupa " Podróż na dźwiękach szamańskiego bębna" wydanej przez słowo/obraz terytoria tę pierwszą wersję): Portal informacyjny National Sami Information Centre Strona szwedzkiego Parlamentu Saamów (tylko po szwedzku i saamsku) Instytut studiów saamskich na Uniwersytecie w Tromsø W 2008 r. powstał film "The Kautokeino Rebellion" (Kautokeino Opprøret, reż. Nils Gaup), pokazujący dramatyczne wątki z XIX-wiecznej historii wspólnoty Saamów zamieszkującej okolice Kautokeino w Norwegii, regularnie wędrujących do Karesuando w Finlandii, gdzie mogli liczyć na wsparcie pastora Laestadiusa, walczącego z plagą alkoholizmu wśród Saamów (podsycanego, jak pokazuje historia, przez kolonizatorów - wąte

i to już koniec dziennika

To wszystko było raptem przed tygodniem, a teraz szóstą noc z rzędu śnią mi się lapońskie krajobrazy i wszystkie ścieżki w sieci prowadzą na Północ. Cały trip wyglądał mniej więcej tak: View trekking in Lappland (Sámi) 2009 in a larger map

dziennik podróży, cz. XI

Nikkaluokta, 26/7 To moje imieniny, więc zostalam dzisiaj zwolniona z wszelkich prac porządkowych i dostałam kawę prosto...nie do łóżka, bo szkoda dnia!...ale na werandę, gdzie łowiłam słońce. Około 11.00 (imieniny, to imieniny!) wybraliśmy się na spacer po okolicy. Zaczęliśmy od wzgórza z kościołem. Zobaczyliśmy stamtąd skałki, które od razu przykuły naszą uwagę i wyraźnie wabiły w tamtym kierunku. OKazało się, że do tych "bliskich" skałek 1,5 godziny przedzieraliśmy się przez moczary, wzgórza i tundrę (po raz kolejny ta przejrzystość powietrza jest zwodnicza). Po drodze trafiliśmy w niezwykłe miejsce: stołówkę jakiegoś drapieżnika (rosomak? niedźwiedź? wilki? każda z tych odpowiedzi mogła być prawdziwa...). Wszędzie leżały porozrzucane kości (zaczęło się od szczęki jakiejś łososiowatej ryby sądząc po wielkości a skończyło... na czaszce z porożem i kręgosłupie renifera). Nie da się ukryć, zrobiło mi się lekko nieswojo, brnęliśmy jednak dzielnie dalej, zabrawszy czaszkę z re

dziennik podróży, cz. X

Láddjujávri - Nikkaluokta, 25/7 Dzień zaczął się nienajgorzej. PO pierwsze, przestało padać. Po drugie, zawsze rano (zwłaszcza tutaj) ogarnia mnie entuzjazm, nawet kiedy pada i/lub jest zimno. Ten tutejszy entuzjazm jest naprawdę czymś niesamowitym - może to kwestia niezwykle wysokoenergetycznego środowiska: czystego powietrza, krystaliczej wody, zapachód tundry i niezmierzonych przestrzeni, gdzie ludzka obecnosć jest jedynie śladowa. Gdzieś nad Nikkaluokta widać było nadzieję na przejaśnienie, choć grube kłęby mgieł spowijały całą dolinę powyżej jeziora oraz sąsiednie szczyty. Rzuciłam więc hasło "wstajemy" i już po chwili nasz niezawodny namiocik był dokładnie spakowany (ech, należą mu się peany, tyle deszczowych nocy przetrwał, wliczając w to chrzest bojowy w postaci 72 godzin ciągłego deszczu na Suwalszczyźnie w samych początkach). Kawa w schronie, poranna toaleta w maciupeńkiej komórce (ale za to suchej, z lustrem i umywalką , co oznacza prawie komfort - stałam się tut

dziennik podróży, cz. IX

Kebnekaise Fjälstation - Láddjujávri, 24/7 Planowaliśmy zejść od razu do Nikkaluokta, ale jakoś trudno było opuśić tundrę i zrobić pełne wynurzenie ku cywilizacji mechanicznej (do Nikkaluokta dociera szosa i jeżdżą stamtąd autobusy do Kiruny). Kiedy więc zobaczyłam jezioro Ládjujávri z przystani obsługującej ruch łodzi (aż do punktu odległego o 6 km od stacji gorskiej), stwierdziłam: zostajemy. Tym bardziej, że okazało się to być miejsce prowadzone przez saamską rodzinę Sarri. Kaffekatan miał więc saamską flagę nad wejściem, a obok widniało stanowisko Lap Dånalds czyli hamburgery z renifera. Rozbicie namiotu w tym rajskim zakątku - 80 SEK za cały namiot (nie liczą osób, ale też i prócz schronu przeciwiatrowego nie ma żadnego service huset). Zasiedliśmy więc czym prędzej do kawy i ciastek orzechowych (mmm....), co zajęło nam jakieś półtorej godziny, później ruszyliśmy przed siebie na viddę (odkryliśmy szlak reniferowy i miejsce znakowania lub uboju), a kiedy wróciliśmy do kaffekatan,

dziennik podróży, cz. VIII

Kebnekaise Fjällstation, 23/7 Zasłużony odpoczynek po wczorajszej eskapadzie. Poczynione odkrycia: ★Nescafe 3 w 1 są daleko lepsze niż Cappucino Original Gevalla; ★markizy nugatowe Ballerina lepiej smakują z ekologicznym dżemem malinowym; ★cashew satay Adventure Food jest smaczny; ★chcąc dostać prawdziwą kawę w restauracji, trzeba wyraźnie poprosić o kawę z maszyny; ★jak zwykle dochodzę do wniosku, żę nagrywane sample trzeba porządkować od razu; ★wkład w moim niebeiskim cienkopisie jest na ukończeniu; ★po drodze do Nikkaluokta jest jakieś miejsce oznaczone na mapie runą, co oznacza "ancient monument"; ★ prognoza pogody nie wygląda dobrze, najbliższe trzy dni oznaczone ☂ (pocieszam się, że nie raz widziałam taką prognozę dla tege terenu, która jednak później niezupełnie się sprawdzała) ★ zlewozmywak w torkrumie jest wyposażony w rodzaj tarki, co bardzo ułatwia pranie; oprócz sauny to właśnie torkrume staje się na tej wyprawie moim obiektem kultowym.

dziennik podróży, cz. VII

Kebnekaise Sydtoppen, 22/7 Zastanawialiśmy się, dlaczego wyprawa na szczyt Kebnekaie trwa 10-12 godzin i dowiedzieliśmy się: składa się z dwóch gigantycznych podejść i jednego gigantycznego zejścia (a z powrotem odwrotnie) . Nic dziwnego, wychodzi się z 675 m npm (na takiej wysokości leży stacja) na 2107 (lub 2104 labo 2111 - dane różnią się, bo wierzchłek pokryty jest lodowcem, który się topi w dobie zmian klimatycznych). Wejście nie jest szczególnie trudne (trasą zachodnią, czyli Vestra Leden, bo szlak wschodni, Ōstra Leden, wiedzie przez lodowiec i wymaga sprzętu wspinaczkowego oraz przewodnika - można jednak wykupić w stacji wycieczkę za 740 SEK i cały sprzęt się dostaje). Kondycyjnie jest jednak bardzo wymagająca - zrobiliśmy tę trasę w jakieś 9 godzin (zdążyłam jeszcze na 15 minut sauny!) z jednym ok. 40minutowym odpoczynkiem, ale gdyby nie doświadczenie i wprawa w szybkim schodzeniu (nie mogę schodzić wolno ze względu na niemal nieistniejący, zdaje się, staw kolanowy, taki parad

dziennik podróży, cz. VI

Singi - Kebnekaise Fjällstation, 21/7 Ranek budzi nas chłodny, szary i zachmurzony, z wyraźną obietnicą deszczu, ale to podoba mi się tutaj najbardziej, więc deszcz nie jest straszny. Ruszamy do kuchni (po złożeniu namiotu i spakowaniu rzeczy). Brak śladów jakiejkolwiek bytności. Nigdy byśmy nie uwierzyli, że wczoraj gotowało, jadło i spało tutaj z 20 osób. Niebo coraz wyraźniej zachmurzone, z krzaków wyłaniają się kolejni namiotowicze: najpierw mamy z nieco chyba zmarzniętymi dzieciakami. W oczekiwaniu deszczu ruszyliśmy w końcu do Kebnekaise Fjällstation i nie zawiodłam się - lunęło, jak tylko osiągnęliśmy przełęcz. Ale jaką przełęcz! Wszystko, co najlepsze i najpiękniejsze w Tatrach w rozmiarze XXL. Taką pogodę i takie góry kocham najbardziej, o czym przekonałam się po raz kolejny. Schodziliśmy tarasami, na których lśniły jeziora otoczone zboczami gór robiących wrażenie uśpionych olbrzymów. Kiedy na chwilę zatrzymałam się, żeby złapać oddech, wydało mi się, że góry zaczynają się po

dziennik podróży, cz. V

Sälka - Singi, 20/7 Wieczorne zimno i komary (zapoznałam się z nimi lepiej, na szczęście OFF! działa nieźle) sprowokowały u mnie kryzys, który zwykle następuje w 3cim dniu trekkingu (tzn. pytanie w stylu "co ja tu w ogóle..." oraz poczucie najwyższej nieadekwatnosci itp.). Wieczorny spacer i ogienek zapalonych z naszych znalezisk (oraz świadomość nieuchronności tego kryzysu i tego, że minie) w koncu poprawiły mi nastrój. Rano obudziło nas znowu słońce, kiedy tylko wyjdzie wyżej (bo wcale nie zachodzi jeszcze), to w namiocie robi się potwornie gorąco. Poleniuchowaliśmy jednak do mniej więcej 8.30 (więcej się nie dało!) i powoli zabraliśmy się za kawę. Tutaj człowiek nie musi nerwowo ruszać jak najwcześniejszym rankiem, żeby zdążyć przed zmrokiem i/lub popołudniową burzą, to nadaje całemu doświadczeniu zupełnie inny rytm i dodatkowo pozwala się zrelaksować. Dojdziemy o 18.00? Super, będzie cały wieczór na saunę. Dojdziemy o 21.00? Nie ma problemu. Szczerze mówiąc, cieszę się,

dziennik podróży, cz. IV

Tjäktjä - Sälka, 19/7 Rano, o dziwo, obudziło nas słońce. Wyczołgałam się z namiotu wściekła, niewyspana i zmarznięta (i przyrzekałam sobie solennie, że kupię wreszcie drugi śpiwór i nie będę słuchać Marka zawiłych uzasadnień, dlaczego jeden nam wystarcza). Zamiast jednak pogrążyć się w tej samonapędzającej się spirali niezadowolenia , pozwoliłam się zagarnąć widokom, powietrzu i słońcu. Już po minucie zapomniałam o niezbyt udanej nocy i o tym, że przed wyjazdem dałam sobie wyperswadować kupno śpiwora. Otwarta dolina okolona górami w słońcu - w takich warunkach nie można być niezadowolonym! Maria pokrzepiła nas wszystkich dodatkowo prognozą słonecznego dnia i stwierdzeniem "You will have beautiful day" wygłoszonymi w kuchni, kiedy z różnych zakątków zebraliśmy się na śniadanie. Inne jej powiedzenie stało się mottem całej naszej podróży: młodzi ludzie, którzy byli "day guests" zebrali się około 20.00, żeby powędrować gdzieś dalej i rozbić namiot, Maria uprzedziła ic

dziennik podróży, cz. III

Alesjaure - Tjäktjä, 18/7 POczątek dnia wyglądał nie najlepiej - padało. Długo więc drzemaliśmy, w nadziei, że w końcu zrobi się sucho i nasz namiot wyschnie odrobinę. Tak też się stało, zwijaliśmy namiot, który wcale nie był mokry. Pijąc naszą rytualną poranną kawę (Nescafe 3 w 1 rulez) Marek zauważył stado reniferów schodzące do wodopoju, ale były zbyt daleko, żeby je fotografować. Nie wiedzieliśmy wtedy, że dzień upłynie pod znakiem reniferów. Kiedy - już na szlaku - obróciliśmy głowy do tyłu, za nami schodziło całe stado. Porzuciliśmy więc plecaki i pobiegliśmy fotografować te najśmieszniejsze zwierzęta świata. Jest w nich jednak coś niezwykłego, zważywszy na nieodgadnioną więź, jaką czuję z reniferami. Być może jest to kwestia dziecięcej wiary w św. Mikołaja. Dziwna jest historia związków z ludźmi na tym terenie: wygląda na to, że ludzie przystosowali się do reniferowych zwyczajów (czyli wędrówek sezonowych między Zatoką Botnicką a Morzem Norweskim), a nie odwrotnie. Do dzisiaj h

dziennik podróży, cz. II

Alesjaurestugorna, 17/7 Wstajemy jednak w słońcu. Kawa, namiot szybko wysycha po nocnej ulewie. Pakujemy się i po jakiejś godzinie docieramy do Abiskojaure . Po drodze chwila przystanku - Marek fotografuje, ja nagrywam. Żeby w takim miejscu nagrywanie miało jakiś sens, trzeba poświęcić temu trochę czasu. Rzeczy dzieją się w swoim własnym rytmie; miejsce, które wydawało się nieatrakcyjne dźwiękowo, zaczyna "brzmieć", kiedy zechcemy posłuchać. W tej uważności, ze słuchawkami na uszach, nagle pojmuję, o czym pisał Barry Truax, opisując pewne wzory dźwiękowe , zaczynam lepiej rozumieć pojęcie "soundscape". Nie można soundscapes nagrać "z doskoku", dłuższe sekwencje ujawniają się dopiero po pewnym czasie. W Abiskojaure chrzest bojowy. Zapoznajemy się z tutejszą kulturą turystyczną, kodeksem schroniskowym i przypominamy sobie skandynawski styl bycia. Co do pierwszego: obowiązuje tzw. guest fee, czyli płaci się za używanie kuchni (w pełni wyposażonej w naczynia),

dziennik podróży

Uwielbiam prowadzić staroświecki dziennik podróży. Tak było i tym razem, i zamierzam po prostu przepisać moje notatki z niezwykłych 12 dni na dalekiej Północy. Uwaga, maszyna czasu startuje i cofamy się nieco w czasie... Sztokholm, 15/7 KRK - Sztokholm. Naprawdę kapitalny hostel na prawdziwej łodzi Rygerfjord Hotel&Hostel: malutkie pokoiki i łazienieczka, ale wszystko bardzo czyste i wygodne. Jak zwykle super jedzenie w naszej ulubionej Vegetarisk Restaurang Heritage przy Stora Gatan w Gamla Stan. W hotelu Newcastle Brown Ale, jak na Zachodnim Wybrzeżu. Wieczny zachód słońca. gdzieś nad Abiskojaure, 16/7 Arlanda-Kiruna. Już przy bramce nr 35, skąd odlatuje samolot Norwegian do Kiruny widać sporo "plecakowców". Lotnisko w Kirunie zapowiada niezły Przystanek Alaska (wychodzi się z samolotu wprost na płytę lotniska i wędruje na własnych nogach do niewielkiego budynku z napisem Kiruna Airport, które wnętrza zdobią poroża łosi i reniferów). A jednak przed budynkiem czeka na n