Posty

Wyświetlanie postów z maj, 2006

po objezdzie

to był dopiero weekend. we czwartek jechaliśmy cały dzień znajomą trasą do Bratysławy, ledwie znaleźliśmy pół godzinki na haluszki gdzieś pod Żiliną oraz na kawkę w tradycyjnym barku naprzeciw zamku w Trenczynie. Prosto z samochodu na próbę dźwięku, ledwo starczyło czasu, żeby odebrać klucze od lokum (użyczonego przez Instytut POlski w Bratysławie) i uścisnąć prawicę Petera Suleja z Vlny. Na szczęście bardzo sprawny pan akustyk nie miał żadnych problemów i o 17.00 mogliśmy stawić się pod Narodnym Divadlem na spotkanie z Sziną i DAnem (Dlhe Diely). Jak się okazało, BA to małe miasto i wpadliśmy także prosto w objęcia Potkana i Eleny. Z Dlhymi Dielami poszliśmy tradycyjnie na 'maly poharik' do knajpki na lodzi przy nabrzezu i godzinka ledwo starczyla, zeby wymienic podstawowe informacje i wrażenia z naszych ostatnich podróży (oni grali w Londynie, my w USA). Wróciliśmy do A4 na obiad ('klasik' czyli vyprażany syr, zemiaky i velke pivo) i na szczątkowe pogaduchy z organiza

zwykły jazz

Obraz
montepulciano d'abruzzo jest pewną odmianą po całej kolekcji tegorocznych win bułgarskich. lubię jednak odmiany - czy raczej nie lubię, kiedy z niewiadomych powodów zamykam się w kręgu dobrze znanych rzeczy (kosmetyków, ubrań, jedzenia, partnerów, przyjaciół i podróży w te same miejsca - do Krakowa:-))), czuję się wtedy skostniała. Więc po odmianie, którą wniosło australijskie Shiraz (lub, jak kto woli Syriah), jeszcze na Brooklynie u Tomka i Asi, wracam do korzeni: Montepulciano d'Abruzzo, wino, od którego się to wszystko zaczęło. Włochy, 1997, u progu Karpat Magicznych. Enigmatyczne, ale jakże prawdziwe. A za tydzień białe, lekkie, jak życie nad brzegami Dunaju w maju winko z Pezinka, ze znajomej piwnicy na uboczu Hlavneho.

i już

Już mam polskie znaki. Czego nie ma: sushi barów, Amy, mostu williamsburskiego, chasydów na ulicy. Co jest: mizeria, brud w umysłach, nowe znaki drogowe ("w dniach 26. - 28.05 z powodu wizyty papieża objazd dla pojazdów powyżej 12 DMt"). Jeszcze 8 dni i będę w Bratysławie.

brooklyn blue...

Obraz
na wylocie. staram sie o tym nie myslec. odsuwam od siebie depresje, ktora bedzie nieunikniona. dekompresja zawsze jest bolesna. to, o czym myslec tutaj - ze jest mozliwe, ze przeciez wystarczy tylko wziac sie do roboty - juz pojutrze zostanie pochloniete przez te smole, ktora szczeelnie wypelnia kraj nad wisla do wysokosci oddechu. rozmawialismy o tym wczoraj przy kolacji, z Tomkiem i Asia, na ten sam temat byl mail od Rafala z Hati. jedyna strategia przetrwania jest nieustajaca aktywnosc, ale to taka, ktora nie pozwala za bardzo rozgladac sie na boki. moze dlatego zawsze biore na siebie zbyt duzo obowiazkow, to szalenstwo jest pewna forma ucieczki i zawsze odbywa sie troche niepostrzezenie, jakbym wpisujac zadania do kalendarza byla zupelnie gdzie indziej. poki co, wloczylismy sie dzisiaj po Manhattanie, w dol i w gore Broadwayem, rozkoszujac sie wydawaniem pieniedzy (i jednoczesnie bardzo sie meczac, Bauman ma racje, konsumpcja jest rowniez ciezka praca). nie byly to jakies wielkie

nie brooklynski most

Obraz
nie, nie brooklynski. williamsburg bridge. ktorym spacerowalismy o 24.00, po koncercie w klubie Tonic, i czulismy sie szczesliwi. rzezby ze swiatla wokol nas, za nami, przed nami. ruch. ludzie jezdza na rowerach spaceruja. za mostem spotykamy shannon, ktora krzyczy: "hey, magic carpathians!". przed chwila byla w tonicu, teraz zmierza na urodzinowe party gdzies tam, w plataninie ulic. wedrujemy dalej i przypomina sie kazdy bliski sercu film: brooklyn boogie, lulu na moscie, dym, clerks, kawa i papierosy, film Spike'a Lee o goracym Brooklynie i MArtina Scorses o jego Nowym Jorku... czuje, ze Wielkie Jablko stalo sie odrobine i moje. dobrze znane ulice (lepiej niz na przyklad w Lomzy czy Olsztynie), ulubione miejsca sniadaniowe (bajgle i kawa), ulubione sushi bary (rolki z avocado sa i tutaj...). przygladanie sie ulicy z poczuciem, ze jestem u siebie. small talk z wlascicielem bookstore'u Albatros przy czwartej ulicy, zawrot glowy w http://www.strandbooks.com - w koncu

polnoc, polnocny zachod

Obraz
(fot. - Anna Nacher) od ostaniego wpisu minelo zaledwie kilka dni (raptem cztery), a oznaczaja dla mnie cala epoke. od Davis w Kalifornii, ktore jest wlasciwie duzym kampusem, po Seattle w stanie Waszyngotn (a po drodze bardzo mily przystanek u dziewczyn z kapeli punkowej w POrtland). Udalo nam sie w koncu pojechac do Seattle samochodem, z Larrym (DJ, pol krwi Indianin z poludniowej Kalifornii, ktorego mieszkanie w SAcramento przypomina duza kaplice wyznawcy Santerii, czlowiek nadzwyczaj serdeczny i obdarzony sklonnoscia do tubalnego smiechu) oraz Andym (dzwiekowcem z rozglosni KDVS w Davis) - rozwazalismy opcje: Greyhound, kiedy okazalo sie, ze Andy dysponuje samochodem i chce pojechac z nami do Seattle (16 godzin jazdy). Wczesniej zagralismy w Davis 3 koncerty - w schronie przeciwatomowym (bardzo dziwne miejsce), w Delta of Venus oraz w 97 minut zupelnie improwizowanej sesji w bardzo ciekawym akustycznie holu rozglosni (z Amy z Living Breathing MUsic). Po drodze zajechalismy do niezw