Posty

Wyświetlanie postów z 2012

zamagurske tajomstvo

Obraz
Jak widać, Zamagurie ma swoje tajemnice, niektóre i tym razem pozostaną nieodkryte... To, że gablota niezwykle plastycznie ujawniająca zawartość talerzy w restauracji-pubie Nova w Spiskiej Starej Vsi przykuła moją uwagę, miało jednak swoje dalekosiężne konsekwencje. Skoro już zaczęłam czytać gabloty, pomyślałam, to kontynuujmy. I tak - przesunąwszy się nieco w lewo - trafiłam na tablicę ogłoszeń gminnych. Wśród nich widniał inserat zachęcający do kupowania staroveskiego miesięcznika, Zamagurskych Novin, za jedyne 1 EUR, do nabycia w mestskej knižnicy. Ponieważ znakomita część nieodpartego uroku Europy Środka (a zwłaszcza Słowacji) kryje się w bardzo lokalnych inicjatywach i projektach miejscowych zapaleńców, a każde miasteczko i każda wieś nieomal zawsze kryje w sobie jakieś tajomstvo, którego odkrycie sprawia, że nasze życie staje się od razu bogatsze, pełne inspiracji i zachwytu, nie oparłam się i tym razem. Ruszyliśmy dziarsko do mestskej knižnicy po miesięcznik - wywołując przy

bigos, tarninowe pułapki i padalec

Jak tylko otwarłam dzisiaj fejsbukową aplikację, od razu wpadł mi w oko post Per Niili. Po szwedzku, ale było z pewnością coś o bigosie. Okazało się, że Per Niila postawił już 10-litrowy gar z bigosem w niewielkiej kwaterze Stoorstålka w Sztokholmie. Niewątpliwie więc podróż naszych samskich przyjaciół na piastowskie ziemie nad Wisłą (hmmm. już raczej ziemie Państwa Wielkomorawskiego, co mówię jako konsekwentna separatystka i zwolenniczka raczej Europy Środka niż Polski) wywarła pewne wrażenie. Z pewnością takie wrażenie zrobił Kraków, sądząc po pytaniach o możliwość wynajmu mieszkania. W takich momentach łapię się na patriotyzmie lokalnym - na co dzień możemy sobie psioczyć na rozmaite krakowskie formy "zakocurzenia" i stagnacji, ale kiedy widzimy w oczach naszych gości niekłamane zauroczenie, to rosną nam serca i złego słowa nie damy powiedzieć na gród celtyckiego księcia Kraka (którego imię ma coś wspólnego z krukiem wg szwedzkiej Wikipedii - powiedział nam o tym Per Niila

wszyscy mieszkamy w czarnych dziurach

Obraz
Wielkanocną przerwę spędziliśmy w miejscu całkowicie dla mnie egzotycznym, między Dusznikami Zdrój a Polanicą, w górskim domku nad wsią Jawornica, obok Lewina Kłodzkiego, z tarasem otwartym na północny zachód. Za plecami mieliśmy Czechy, telewizor na szczęście nie odbierał żadnych programów, a w radio można było posłuchać czeskiego programu drugiego oraz jakichś rumuńskich stacji. Duża ilość miejscowości z "jawor" w nazwie - zarówno po polskiej, jak i czeskiej stronie - znajduje uzasadnienie, właściwie wszędzie można trafić na piękne, stare jawory: drzewa, które w naszych okolicach należą do rzadkości. Podobnie jak szosy wysadzane liściastymi drzewami, o których M. od razu mówi: "Pożytki pszczele!". Zresztą nasza tymczasowa siedziba ujęła mnie od razu grupą dwóch lip i dębu, które - choć jeszcze bezlistne - promieniowały aurą spokoju. W dobie, kiedy duże drzewa przy domostwach są bezlistośnie okaleczane albo wycinane, takie miejsca są bezcenne. Idealne miejsce na

w ogródku krokodyla i inne opowieści

Obraz
Stany skrajnego wyczerpania poznaję po tym, że cieszę się na podroż pociągiem. Bo zapadnę się w twardą (zazwyczaj) ławkę, jakby to był fotel lotniczy i z upodobaniem pogrążę w będącej wynikiem pewnego oszołomienia obserwacji życia za oknem, ludzi w przedziale (to wariant mniej korzystny) i na korytarzu (lepiej). Będzie mi wszystko jedno, czy pociąg pojedzie szybko czy wolno, ile razy po drodze zmieni się drużyna kolejarska i jak często skasują mi bilet (na trasie do Poznania zazwyczaj 4-5 razy). Podróże na koncerty mają jeszcze odmienną specyfikę. Mało snu, dużo akcji. Dużo pakowania i rozpakowywania. Dużo rozmów. Dużo nieprzewidzianych zdarzeń natury ludzko-technicznej. Dużo przygód. Pizza z pudełka i piwo w ostanich godzinach baru (bywa). Niektóre hotele łudzą obietnicą, że bar do 1.00, ale to czcze gadanie. Ale właściwie to jest świąteczny czas - z różnych powodów. Bo spotkało się ludzi niewidzianych od lat ...nastu: wpadają znienacka i jest jakbyśmy się rozstali wczoraj, tylko d

na gigancie

Obraz
Gigant wygląda tak: w piątek wieczorem idzie się do pracy na ładnych 7 godzin (zaczynając pobudką o 6.00 rano, żeby nie stać śpiąc przed grupą miłych młodych ludzi od 8.45), po powrocie siada przed kompem i jak zwykle od tygodni frenetycznie próbuje nadgonić pisanie, o 17.00 wychodzi się z domu, żeby w drodze na imprezkę u znajomych zdążyć jeszcze kupić bilety  Kraków-W-wa-Kraków, dociera się na imprezkę w samą porę około 20.00, wraca się do domu (na szczęście) przed 1.00 (bo się człowiek starzeje), wstaje się o 4.30 i wybiega do iCara, żeby zdążyć na 5.26, w pociągu można umrzeć z gorąca (pociąg nazywa się "Smok Wawelski") nie ma wagonu barowego ani nawet automatu z napojami; nie sposób czytać, bo podróżuje się z grupą kobiet zaangażowanych w jakiś system sprzedaży bezpośredniej a la Oriflame tylko pod inną nazwą i ich rozmowy są jak z kosmosu, więc nie można nie podsłuchiwać; po drodze człowiek stara się nie patrzeć przez okno, żeby nie zobaczyć resztek rozwalonego tyd

w domu

Obraz
Końcowka pisania - szczególnie w mało sprzyjających okolicznościach (rozumiem przez to setkę pilnych spraw na przedwczoraj, których nie mogę odsunąć na bok, bo zależy od tego większa całość) - może być torturą. Kończąc więc ostatni rozdział ksiązki uznałam, że nic nie polepszy się od tego, że będę drenować całkowicie wyczerpane już zasoby intelektualne i energetyczne. Krótko mówiąc, kiedy padla propozycja: a może wreszcie skitouring? pomyślałam, what the heck, i wsiedliśmy w sobotni ranek do samochodu, żeby udać się w poszukiwaniu śniegu i pustki. W takim przypadku jest oczywiste, że polska, północna strona Karpat odpada (pustka! kto widział pustkę w krainie paskudnych willi z okaleczonymi drzewami?) - to sprawia tylko, że szukanie śniegu jest jeszcze trudniejsze. Nie jest jednak - zwłaszcza przy wieloletniej praktyce - niemożliwe. I tak oto wylądowaliśmy w trzyosobowym składzie u podnóża Wysokiej Skałki, po słowakciej stronie. Tyle razy mijaliśmy to siodło, jadąc na r

chciałoby się napisać...

Obraz
... zawsze coś innego. Skończyla się pierwsza seria The Killing , zaczęła druga, a ja wciąż chodzę z pomysłem na napisanie czegoś o tym zankomitym serialu. I tak jesczze przez jakiś czas zostanie, to znaczy pomysły będę hołubić i odkladać na specjalną półkę, z której czasami trafiają do mainstreamu, a czasami nie. Póki co, od kilku tygodni piszę, śpię i jem (z rzadka udaje mi się jakaś domowa joga, ale i tak zapominam to odnotować na heiaheia) i skończy się chyba tylko odrobinę lepiej niż w Super Size M e, a to tylko dlatego, że nie objadam się hamburgerami. W międzyczasie pojawia się tysiąc mniej i bardziej irytujących spraw, ale nie zaprzątają mojej uwagi, bo piszę, jem i śpię, i na tyle wystarcza mi przytomności umysłu (a i to nie zawsze). Koncepcja pustki już dawno nie byla tak namacalna. Czasem trafia się jakaś późnowieczorna chwila z muzyką. A jak chwila z muzyką, to tylko winyle. Tak już jest, że słuchanie muzyki z winyla to specjalna jakość - nie chodzi tylko o parametry dźw

do połowy pusta

Szkoda, że dni spektakularnego śniegu są w mieście takie krótkie. Kiedy pada śnieg, jest cicho. Samochody jeżdża ciszej, ludzie też są jacyś cichsi, przemykają szybko, żeby się schować - obserwuję to czasem wieczorem, kiedy sypie śnieg, z piątego piętra. I już co najmniej kilka razy pisalam tutaj o Dniu PIerwszego Śniegu. Ale jest też Dzień Zbliżającego się Końca Śniegu. I ten dzień właśnie nastąpił. Śnieżyca wczorajsza była typowo wiosenna, przynajmniej ta przedpołudniowa. Powietrze pachnie wiosną. Niestety (i wiem, że są ludzie którzy nie wierzą, że mowię to szczerze). Wiedzą to też sikorki, które odyzwają się już wiosennymi "cucuferkami". A tego roku nawet nie byłam na nartach. Wszystko przez pisanie. W dodatku czuję się zmęczona, pusta, mało kreatywna i niezbyt oczytana. Przejdzie, jak śnieg. Taka zamieć. I gdzieś mam zdjęcie padającego śniegu, ale nie mam siły tego zdjęcia tutaj wkleić (bo trzeba byłoby je zlokalizować na dysku). To zadziwiające, jak lokalizowanie r

wtf

Chrzanić to. Potrzebuję znowu przestrzeni ekshibicjonizmu oraz prywatnego mnemotoposu, whatever it  really is. O co chodzi? O to, że zgubiłam kilka cholernych kartek z cholernego kalendarza i jedynym sposobem na przypomnienie sobie paru dat - bo, niestety, nie rozmów, nazw i miejsc - okazało się sięgnięcie do tego bloga, do zapisków z 2006. Pisząc książkę, borykam się nieustannie z problemem archiwum, a raczej jego braku i dostrzegam (jak to się ładnie pisze, poniewczasie), że trzeba jednak było zachowywać WSZYSTKO. Stare kalendarze, stare zapiski, zgromadzone czasopisma i wycinki z gazet, ulotki i reklamy, kartki pocztowe i znaczki. To wszystko gdzieś jest; bez wątpienia przeleguje w którymś z pudeł, w jakiejś teczce lub worku foliowym między Krakowem a Nowym Sączem, w dwóch piwnicach i na piętnastu regałach. Brakuje tylko wolnych kilku miesięcy, żeby to sprawdzić. To jest jakiś pomysł, tanie wakacje we własnym archiwum. Powraca, wszystko powraca, w nowej konfiguracji, ale jednak znan