w domu


Końcowka pisania - szczególnie w mało sprzyjających okolicznościach (rozumiem przez to setkę pilnych spraw na przedwczoraj, których nie mogę odsunąć na bok, bo zależy od tego większa całość) - może być torturą. Kończąc więc ostatni rozdział ksiązki uznałam, że nic nie polepszy się od tego, że będę drenować całkowicie wyczerpane już zasoby intelektualne i energetyczne. Krótko mówiąc, kiedy padla propozycja: a może wreszcie skitouring? pomyślałam, what the heck, i wsiedliśmy w sobotni ranek do samochodu, żeby udać się w poszukiwaniu śniegu i pustki. W takim przypadku jest oczywiste, że polska, północna strona Karpat odpada (pustka! kto widział pustkę w krainie paskudnych willi z okaleczonymi drzewami?) - to sprawia tylko, że szukanie śniegu jest jeszcze trudniejsze. Nie jest jednak - zwłaszcza przy wieloletniej praktyce - niemożliwe. I tak oto wylądowaliśmy w trzyosobowym składzie u podnóża Wysokiej Skałki, po słowakciej stronie. Tyle razy mijaliśmy to siodło, jadąc na rowerach albo licznymi samochodami znajomych i obiecując sobie: kiedyś się zatrzymamy. I tym razem wreszcie się zatrzymaliśmy. Z siodła można podążyć albo do Wyżnych Rużbachów, albo pod Wysoką. Wybraliśmy po prostu wariant "przed siebie po śniegu" - to jest w skitourze najfajniejsze, idzie się (i zjeżdża) absolutnie tam, gdzie się chce (no, chyba, że to Tatry z wyższym stopniem zagrożenia lawinowego). Z każdym krokiem przypominałam sobie wyraźniej słowa z któregoś z biuletynów Tricycle, o upływie czasu:
 "Aging isn't easy. Bodies break down, minds become forgetful, and death is always creeping closer. And yet, living into old age is the best that any of us can hope for. "
Bo kiedyś to wszystko przychodziło łatwiej - wstawanie po zarwanej nocy (i samo "zarywanie" nocy z byle powodu), wiosenne osłabienie było mniej dotkliwe (chociaż patrząc w pochmurny dzień na pasażerów autobusu linii 194 nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że ziemiste cery, wyssanie z energii życiowej i szaro-zielona barwa twarzy to przywilej przedwiosenny niezależny od wieku) i łatwiej było o gung-ho (czyli "wyjdę na ten szczyt w 20 minut za wszelką cenę"). No ale coś za coś. Zaczynam się delektować wszystkimi przywilejami upływu czasu - przede wszystkim tym zerową motywację do gung-ho i że nic już "nie muszę". Poza tym - czterdziestka to naprawdę fajny okres i chyba tylko w Polsce kategoria 50+ oznacza takie wyraźne, na pozór eleganckie odesłanie człowieka do lamusa. Dzięki temu delektowaniu się upływem czasu pośpiech został z tyłu. A to z kolei pozwoliło obserwować dwa stworzenia wariujące na sąsiednim zboczu (przypuszczalnie były to... jenoty, jak stwierdził M. po starannej obserwacji, choć z dużej odległości) i nie przegapić walki pary jastrzębi z myszołowem nad głową oraz śladow niedźwiedzia i wilka na dole. Świat jest pełen śladow Innych, rzadko tylko ma się okazję je zobaczyć. Nie minęly 3 godziny (i odrobina szaleństwa przy zjeździe po bardzo trudnym śniegu - szreń na przemian z nadtopioną gąbką) i już jechaliśmy w kierunku Starej Lubowni. Ile to razy podziwiałam tę panoramę? Nawet nie chce mi się liczyć, ale z wszystkich miejsc na Ziemi o tym myślę najczęściej, że jestem w domu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104