Posty

Wyświetlanie postów z luty, 2010

sporty zimowe

I wyszło na moje - w sportach zimowych jesteśmy mocni :-) Jestem wprawdzie niepocieszona, że nie ma Polakow w żadnych sportach alpejskich (nie licząc zawodniczki, której nazwiska nie pamiętam i nie chce mi się sprawdzać, ale i tak szanuję za próbę startu w ogóle), ale co tam... Kibicowanie Justynie Kowalczyk na przemian z kibicowaniem Wielkiemu Bode to jedna z najfajniejszych okazji sportowych roku - i nareszcie przydał się Eurosport. Zwłaszcza po wyłączeniu polskiej ścieżki jęzkowej (choć komentatorzy tutaj to i tak szczyt profesjonalizmu w porównaniu ze studiem TVP, jak donieśli Znajomi Królika). Okazje sportowe ujawniają wszelkie narodowe psychozy, m.in. tendencję do popadania w skrajności (emocjonalnie niezrównoważenie na miarę borderline personality). A Bode jest wielki, nawet, jeśli odpadł z giganta, bo ma osobowość i stać go na totalną niezależność. Słuchać już nie mogę o "klątwie Fortuny" (zawsze to lepiej zrzucić winę na "czynniki magiczne" niż na nieudolno

L'incoronazione di Poppea

Muszę zapisać, bo inaczej zapomnę: genialne wykonanie opery Monteverdiego L'incoronazione di Poppea w wydaniu zespołu La Venexiana (właśnie skończyłam oglądać na Mezzo, nie mogłam się oderwać prawie przez trzy godziny). Głosy solistów wydają mi się idealnie odpowiadać wrażliwości i smakowi muzyki Monteverdiego. Z Monteverdim mam niezłą jazdę, WSZYSTKO tego kompozytora trafia mnie absolutnie celnie - a opery właściwie nie lubię, z wyjątkiem Monteverdiego, Roberta Ashley i Meredith Monk :-). Jak mój ukochany utwór wszechczasów, czyli Lament Nimfy z Ottavo Libro dei Madrigali (w pewnym sensie był bohaterem filmu Agnes Jaoui z 2004 r. Comme une image , czyli w Polsce Popatrz na mnie ). W wersji La Venexiany jest nieco odmienny niż u Rinaldo Alessandriniego. Jak tylko kiedykolwiek i na jakimkowiek nośniku ukaże się Koronacja Poppei La Venexiany, to proszę siły kosmiczne, żeby skierowały to na moją półkę. I co zrobić, wysupłam pewnie tę koszmarną kasę, żeby ich usłyszeć na Misteria Pa

Inukshuk

Za 2 dni zaczyna się kolejna olimpiada zimowa - tym razem w Vancouver. Choć takie imprezy wzbudzają mieszane uczucia, zwłaszcza jeśli chodzi o ochronę przyrody i relacje z tzw. indigenous people (wystarczy wspomnieć, że w Lillehammer w 1994 nie zaśpiewala Mari Boine, nie chcąc być traktowana jako "token", czyli wymówka organizatorów mająca pokazywać ich szlachetne intencje), to igrzyska w Vancouver odrobinę się różnią pod tym względem: symbolem igrzysk jest Inukshuk (a właściwie przyjęty w całej Kanadzie Inalaak), czyli znak służący do orientacji w terenie, ale także coś w rodzaju ducha opiekuńczego Inuitów, siłę, która ma nas w swojej opiece, kiedy jesteśmy w podróży. Ciekawe, czy polskie media to w ogóle zauważą? Po drugie, zimowej olimpiadzie w Vancouver towarzyszy też projekt społeczny - sponsorowany pzrez Nike, nic dziwnego (dobrze znamy te strategie) - faktem jest jednak że dla wielu dzieciaków z osad na kanadyjskiej Północy, gdzie nie prowadzi żadna droga ani kolej,

dear reindeer

Obraz
Tym razem dłuższa przerwa w zapiskach oznacza tygodniowy wypad na (dość) daleką Północ, czyli do Jokkmokk. Śmiejący się renifer obok dobrze obrazuje moje tam samopoczucie. Ciągle nie potrafię za bardzo ująć w słowa mojego szaleństwa arktycznego - nie ulega jednak wątpliwości, że jest to coś w rodzaju arctic fever , bo jak tylko widzę przed sobą otwartą przestrzeń pokrytą śniegiem, to natychmiast ruszam przed siebie bez zastanowienia. Kto by pomyślał, że taką przyjemność może sprawiać mroźne powietrze, słońce i śnieg po pas... Nawet w -26 stopniach czuję się ekstatycznie, choć uśmiech lekko zamarza na twarzy. Zdecydowanie przypomina to inne formy oszołomienia. Jokkmokk było bajkowe, wiedzieliśmy, że jest bajkowo już na lotnisku w Lulei. Sama się zdziwiłam, jakim zaskoczeniem może być to, że śnieg jest tak bezwarunkowo, oślepiająco biały. Po krakowskiej brei (a nawet niżej w Tatrach wprawne oko może dostrzec na powierzchni dłużej leżącego śniegu lekki osad z sadzy). I kiedy jest go tak d

na Północ!

Rok zacząl się też nieszczególnie, jeśli kontynuować poprzedni wątek, bo ostatnie 4 tygodnie upłynęły pod znakiem totalnego zmęczenia, wyczerpania i wypalenia. Nie tylko z powodu nawału pracy; również ze wzgledu na to, że często była to sytuacja mocno stresująca. Może dlatego bardziej logiczne wydaje mi się to, że styczeń jest osttaniem miesiącem roku księżycowego. Zawsze czuję, że to miesiąc najtrudniejszy w roku. A jutro uciekam na Północ , do pustki, śniegu i mrozu. To nic, że podczas Jokkmokk Markand trudno o taką zupełną pustkę, bo dla miasteczka to okres największego w roku ruchu, a Jokkmokk to jeszcze daleko od tundry. Wizja spaceru nad jeziorem, kiedy długo wschodzi słońce ok. 10.00 (bo już wschodzi!) i tak jest jednak kusząca - a tym razem będą zaprzęgi reniferowe i warsztaty joiku. W Skandynawii smak pustki kryje się właściwie na każdym kroku i ma to coś wspólnego z emcocjonalną oszcżędnoscią kultury luterańskiej, bliskiej w niektorych aspektach oszczędnej estetyce buddyzmu z

Kocia R.I.P.

Rok zaczął się nieszczególnie - to kolejny powód, dla którego chyba wolę kalendarz księżycowy, czyli taki, w ktorym początek roku wypada wraz z nowiem w lutym. W sobotę ok. 15.00 zmarła Kocia. Przetrwałyśmy razem 17 lat, kilka mieszkań, różnych facetów, różne konfiguracje. Od jakiegoś czasu było wiadomo, że umiera, ale te ostatnie godziny i tak były poruszające, zwłaszcza ostatnia doba, kiedy bardzo szukała naszego towarzystwa i spokojna była tylko wtedy, kiedy któreś z nas trzymało ją na kolanach, nie mogła już pod koniec chodzić, stopniowo traciła siły (najpierw powłóczyła tylnymi nogami zataczając się jak po narkozie, a później już po prostu leżala na sofie). Cieszę się, że odbyło się to bez medycznej interwencji - zadzwoniliśmy wprawdzie do pani weterynarz (przy okazji: przychodznia weterynaryjna na Chmieleńcu to naprawdę świetni fachowcy i ludzie rozumiejący zwierzęta oraz ich właścicieli), bo wydawało się, że kot bardzo się męczy, ale były to ostatnie chwile i po upływie 20 minut