Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2006

sesja

w międzyczasie skończyliśmy nagrywać nowy materiał. trwało to jakiś miesiąc (regularna praca co tydzień), nareszcie mamy studio pod nosem i nie trzeba nigdzie jeździć. trochę zaskakująca muzyka, również dla nas. Po raz pierwszy wydamy płytę bez głosu, wyłącznie instrumentalną. "Królową Śniegu" (zmiksowaną przeze mnie z terenowych nagrań zimowych + głos) zostawiamy na jakąś inną płytę, być może będzie to moja solowa płyta, a może pójdzie na split z Merzbowem (też dla VIVO). Pojutrze w nocy ruszamy do Tolmina (nareszcie!), jednak przez Budapeszt, a nie przez Wiedeń, pociągiem. Znowu wsiądziemy do znajomych wagonów, tym razem Hidasnemeti zostanie za szybą...

wyprawa węgierska

Obraz
o 3.05 w nocy wysiedliśmy z pociągu budapeszteńskiego, żadnej uchwytnej różnicy, jeśli chodzi o temperaturę i gęstość powietrza... ale po kolei. Dzień pierwszy - 20.07 wyszliśmy z pociągu w Hidasnemeti trochę za wcześnie, podszedł do nas kolejarz z groźną miną i kazał wsiąść z powrotem do pociągu - nie było jeszcze odprawy paszportowej. wreszcie wysiedliśmy po raz drugi (a rowery stały na peronie) i już wszystko było OK. znalezienie drogi na Gonc (brakuje mi węgierskich znaków) nie było takie trudne i już po ok. godzince piliśmy sobie znakomitą kawę w wiosce Goncruszka (nadaliśmy jej kryptonim Goncgruszka), w jakejś wiejskiej korcsma przydrożnej (karczma, jasne!), pod olbrzymim orzechem. Tak właśnie kojarzą mi się rowerowe Węgry - ciepłe, aksamitne poranne powietrze i znakomita kawka gdziekolwiek. Poczucie zagubienia (bo ledwo takie miejsce istnieje na mapie i nikt by nas tam nie wypatrzyl) i odnlazienia (bo odnajduję się poza wszystkimi terminami i pieklem kalendarza zsynchronizowane

już za 76 minut

wsiadamy do pociągu relacji Kraków - Budapeszt, ale wysiądziemy na uroczej stacji o nazwie Hidasnemeti, żeby dalej, na rowerach podążyć ku miasteczku Tokaj. U zbiegu Cisy i Bodrogu uptarujemy chwilowego raju, który znaleźć coraz trudniej. Hidasnemeti pamiętam z jakiegoś przebudzenia w środku nocy (a raczej tuż przed wschodem słońca), z niebem zaczerwienionym od mrozu i przestrzenią, za którą czaiła się puszta. To był chyba styczeń albo luty 1998 roku i jechaliśmy, żeby zagrać koncert na festiwalu w MU Szinhaz w Budapeszcie. Nocowaliśmy wtedy w ambasadzie polskiej na Wzgórzu Róż, ech, to były czasy... może chociaż halaszle, może uda się zrozumieć choć dwa słowa po węgiersku, jednym z najbardziej abstrakcyjnych języków w naszych okolicach. i za to kocham Węgry, za odpoczynek od semiotyki...

nie było soprano

Obraz
bo jakoś nam tam specjalnie się nie podobało. tak naprawdę trudno było namierzyć w gorlicach coś zjadliwego (bo ile można zjeść ruskich!). to jakiś największy mit tubylczy: że polska żywność jest taka świetna. może tak, jak się nie widziało organic food co-op za wielką wodą ani nie wyjeżdżało na bałkany czy do italii. u nas generalnie - im dalej od dużego miasta, tym gorzej. zdrową żywność (tzn. taką, którą da się zjeść i po której nie boli żołądek) na wsiach i w małych miasteczkach znają tylko z opowieści. jakoś trudno mi się zachwycać kawą rozpuszczalną w jakimś "ogródku piwnym" w bieczu (bo na rynku ogródek zamknięty w piątek o godz. 17.00). zresztą na ścianie tegoż barku wisi plazma za jakieś, na oko, 6 tys. (a co najmniej 4) więc nie rozumiem, co zabrania tym ludziom kupić ekspres ciśnieniowy za 600 złociszy (chyba już mniej, może nawet i ja kiedyś nabędę). a tak pozostaje kawa, z którą nie można wygrać - jak się jej nie dosłodzi, to jest gorzka, a jak się uda dosłodzić,

bam, bam

Obraz
jaki tytuł dać mam? (ale najpierw - zanim cokolwiek - ginko biloba czyli miłorząb japoński sprzed mojego okna, w naszym mini-miniogródku o wymiarach 3m x 2,5m). i jak przewidywałam, włosi zostali mistrzami świata. szkoda, że był to ich najsłabszy mecz. querowy framing mojej osobowści ze strony tubylczej kultury postępuje. oto, co proponował wczoraj - czerstwy, jak zwykle - onet. pl, w swoim dziale sportowym, w przegródce piłka nożna: konkurs na najładniejszą fankę. dzisiaj: dziewczyny i żony piłkarzy (sonda z głosowaniem, na najładniejszą). młodzieńczą fazę feminizmu mam już za sobą, ale onet jest po prostu głupi, nudny i żenujący. i czerstwy, jak kaczka, co ziemniakiem się stała. i stosują cenzurę, mój komantarz wcale się nie pojawił, a zaczęłam nowy wątek. mogę sobie popatrzeć na dziewczyny, fakt, są ładne. ale żeby choć raz konkurs na "ładnego fana", dla złamania rutyny. nie "przystojnego" a "ładnego" właśnie. cute - w tym sensie. oprócz tego w zastras

rozkosze chwilowego zakorzenienia

tak właśnie. po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spędziłam 6 dni pod rząd we własnym domu (oraz w jednym miejscu). to bardzo przyjemne, choć oznacza też konieczność walki z kurzem i pajęczynami uporczywie odradzającymi się pod kątach, z całą tą materią nieustannie próbującą nas pochłonąć. można też spojrzeć na to od innej strony, choć czasem wzdragam się przed tym - przypomniała mi o tym praca Dust Breeding Man Raya, którą znalazłam w sieci. kurz ma też miękką fakturę, która przypomina plusz. kurz kojarzy mi się z ciszą i późnojesiennym zachodem słońca. może dlatego, że dawno temu, moje zajęcia na pierwszym roku studiów (obecna AP, gdzie kiedyś zaczynałam...) najczęściej odbywały się w salach z oknami zwróconymi ku zachodowi, na ostatnich piętrze gmachu przy ul. podchorążych. niektóre były śmiertelnie nudne, więc jedyne, co pozostawało, to obserwacja skomplikowanych relacji światła i drobin kurzu unoszących się w powietrzu. o tym właśnie jest dla mnie Dust Breeding .

plyty, kontakty, koments please

fajnie jest dostawać sygnały, że ktos tu zagląda! jeśli jednak chcecie dostać odpowiedź, dołączajcie swoje adresy e-mailowe. W innym przypadku widzę tylko "anonymus-blogger..." etc. i nie moge odpisać. Taki jest kłopot np. z Radkiem z San Francisco - Radku, jeśli tu zaglądasz, to odezwij sie ze swoim adresem... najlepiej pisać do nas bezpośrednio ze znanej strony, która figuruje w linkach . (najlepiej zdaje się klinknąć na "kontakt"). i tak ja to odbieram:-)) dotyczy to także płyt - można je kupić od nas bezposrednio, albo w serpencie albo u vivo , whatever. kapitalistyczni krwiopijcy w empiku potrafią narzucić i z 200 procent marży, jak to było w przypadku amerykańskiej płyty "nytu"... uff, gorąco. Marek lata gdzieś w terenie z grupą studentów ochrony środowiska, ja teoretycznie powinnam gnać z tłumaczeniem. włosi będą mistrzami świata, na 100%! Super, wolałam ich niż brazylię od samego początku!

tęsknię za wodą

Obraz
Tak było rok temu w Tolminie, mam nadzieję, że teraz też tak będzie. Zanim jednak wsiądziemy w Wiedniu do autobusu Praga - Triest (och, ta symbolika geograficzno-kulturowa!:-) muszę jeszcze uporać się z tłumaczeniem książki, no i to jeszcze całe trzy tygodnie. Wcześniej może się uda wyruszyć na rowerach z Budapesztu wzdłuż Dunaju do Bratysławy (a po drodze pohasać sobie po malowniczych wzgórzach wokół Szentendre). Póki co, muszę wracać do tłumaczenia.

pierwsze półrocze za nami

przerzuciłam dzisiaj kartkę w kalendarzu i okazało się, że muszę w ogóle odwrócić go na drugą stronę. minęło pierwsze półrocze 2006... w ten sposób niespotrzeżenie upływa czas. zawsze wydaje mi się, że można jakoś ten upływ pochwycić, nakreślić jakąś granicę, żeby świadomiej żyć, ale ostatecznie wszystko się rozpada na miliony pojedynczych zdarzeń i kiedy budzę się rano, to codziennie prawie stwarzam świat od nowa. albo zdarzenia zlewają się ze sobą w ciągi, dla których podział na dni czy godziny nie ma żadnego znaczenia. tak czy owak, mój czas jest nieciągły i absolutnie nielinearny (żeby nie powiedzieć, cyberdyskursywny). we czwartek z sukcesem obroniła się Monika, więc miała miejsce mała imprezka w Krakowie na Fieldorfa, u Marty, która właśnie otwarła przewód. mam niejasne wrażenie, że powinnam to wszystko jakoś uczcić, ale tak naprawdę nie mam pojęcia jak. pijaństwa nie mają żadnego sensu (ten ból głowy, kłopoty z żołądkiem i nieadekwatność następnego poranka! - jak można to w ogól