Posty

Wyświetlanie postów z grudzień, 2008

i znowu koncówka roku

Kolejny Sylwester - znowu na Sopatowcu (to już chyba poza raz trzeci, albo czwarty?). Tym razem chętniej zaszylabym się w jakiejś odleglej siedzibie arktycznej albo choćby w opactwie tynieckim (mają tam pokoje do wynajęcia i nie musi się uczęszczać!), ale co zrobić, powitam NOwy Rok w grupie miłych ludzi (częściowo zapewne znanych). Zazdroszczę jednak trochę kotu i wszystkim, którzy mogą się zaszyć. Ma być mroźnie, to pocieszające i może wybierzemy się na Przehybę. Nie bierzemy nart, bo targamy ze sobą instrumenty. Mam nadzieję, że na szusowanie jeszcze przyjdzie pora, czas sylwestrowy to najgorszy okres z możliwych, zresztą Zakopane już podobno zakorkowane, w słowackich Tatrach mniej lub bardziej podobnie (ciekawe, czy są tłumy Rosjan i Ukraińców, jak w latach ubiegłych?).

Australia

Nie da się ukryć, wybrałam się na "Australię", głównie ze względu na Nicole Kidman, której rola w "Godzinach" na długo zapadła mi w pamięć oraz z powodu samej Australii, która pozostaje dla mnie miejscem fascnującym, aczkolwiek wciąż tajemniczym. Po wyjściu z kina pozostało nam oszołomienie: jak można zrobić tak niedobry film mając kilka tak kapitalnych tematów do dyspozycji? Długo by wyliczać: brak konsekwencji w fabule (może dlatego, że scenariusz pisały aż 4 osoby, które najwyraźniej miały ze sobą luźny kontakt); łzawość, ckliwość i tani sentymentalizm w dawkach horrendalnych (trzeba było uważać na buty, bo łzy publiczności, nas nie wyłączając, lały się strumieniami); schematyzm i naiwność wątku, który miałby być zapewne szlachetną w zamierzeniach krytyką kolonializmu oraz rozliczeniem z dramatem tzw. Straconego Pokolenia (a jest jednym wielkim stereotypem, mimo interesującego elementu dzieci z mieszanych związków). Aborygeni koniecznie muszą być albo ofiarami, a

arktyka

Entry Island wygląda na idealne miejsce dla mnie (oprócz Cadrgu w Słoweńskich Alpach). POdobnie, jak terytorium Nunavik . Krótko mówiąc, opanowało mnie znowu arktyczne szaleństwo. Wiem już za to, czym polecimy do wiosek Nunavik, jak już się tam wybierzemy (bo stanie się to kiedyś bez wątpienia). Na razie jednak plan z ubiegłego roku, porzucony ze względu na brak czasu w lipcu i rozmaite terminy, które trzymały mnie w KRK prawie do końca lipca: góry Abisko za kręgiem polarnym, na pograniczu szwedzko-norweskim. Na razie śledzę zorzę polarną (a nuż się pojawi) z webkamerki na dachu Abisko Mountain Station. A w Jokkmokk już znają program tegorocznego Jokkmokks Marknad . Ech, jak fajnie byłoby znowu błąkać się po zasypanym śniegiem miasteczku przemieszczając się między jednym namiotem a drugim i słuchać, jak saamskie nastolatki na parkingu przed sklepem żartobliwie joikują... Anders chyba jednak nie dałby się namówić po raz drugi na wyścigi z reniferami na szosie, które przez blisko 400

świątecznie

Powoli upływają święta (na świętowaniu, tzn. znajdujemy czas na rozmowy, kucharzenie i zasiadanie do stołu z przyjaciółmi, bez pośpiechu, bez poczucia udręki i bez zmęczenia). Przemieszczamy się między stołem, blatem kuchennym, sofą przed telewizorem oraz stanowiskiem kosaćców syberyjskich na tyłach budynku Motoroli; a wcześniej płynnie zrobiliśmy zakupy w Tesco i byłam zaskoczona, jak sprawnie i przyjemnie to się odbyło. Przypomniałam sobie te wszystkie moralizatorskie materiały telewizyjne, radiowe, gazetowe i wszelkie inne na temat komercjalizacji świąt. Jak zwykle odezwał się duch przekory i zaczęłam się zastanawiać, w czym problem? Live and let live. Nie u nas jednak, nasz kraj wypełniony jest prorokami wszelkich odmian, którzy wiedzą absolutnie wszystko, a już zwłaszcza to, jak żyć i co robić powinni ich współobywatele. Czasem atmosfera robi się ciężkawa, zazwyczaj przy okazji świąt. Ktoś, kto nie jest katolikiem i ma nietypowy układ rodzinny może czuć się kompletnie wyalienowany

i oczywiście breja

Zgodnie z przewidywaniami na zewnątrz leżą zwłoki wczorajszego białego szaleństwa. Ale i tak wklepałam "Christmas songs" w Last.fm i pierwszym rezultatem okazał się evergreen White Christmas (tym razem w wykonaniu Boltona, wczoraj pierwszy był Bing Crosby). Późny, leniwy, rozkoszny poranek w łóżku i pachnąca kawa. Nie ma jednak aż tak cudownie, zaraz ruszamy na pierwszą fazę zakupów do Makro, ze śniadaniem po drodze w Ikei. Nie znoszę świątecznych zakupów.

śnieg, śnieg, śnieg!

M. tkwi gdzieś za Brzeskiem w autobusie, a tu śnieg, śnieg, śnieg! To nic, że się roztapia i wszystko jest wilgotne i rozpaćkane; jest go naprawdę dużo i nawet kiedy błąkałam się dzisiaj po ulicach, nawet kiedy stałam 20 minut w kolejce na poczcie, nawet kiedy tradycyjnie bezskutecznie (ok. 8 minut) czekałam na litość losu w postaci 114, 194 albo 178 na przystanku za Tesco, nawet wtedy czułam się absolutnie euforycznie, jak zawsze, kiedy po raz pierwszy naprawdę pada śnieg. Teraz trochę przestało, ale może jeszcze popada? Bo potem będzie już tylko szara breja, więc najfajniej jest, kiedy sypie.

gloomy

To bardzo ładne angielskie słówko jakże trafnie oddaje uroki krakowskiego grudniowego popołudnia, powiedzmy około 14.30, kiedy w przerwie między jednymi a drugimi zajęciami pochłaniam lazanię w Marago, śledząc na moim kochanym ekraniku nagłówki na Onecie albo gazeta.pl. Nie wiem, czy dzisiaj był jakiś dzień, bo trudno uznać za takowy szarą poświatę, która pochłonęła nie tylko klasztor kamedułów, który normalnie widać z mojego okna, ale także najbliższe wzgórza w Pychowicach, a nawet przepiękną rurę majaczącą w niezbyt odległej oddali na skrzyżowaniu z Zawiłą. Później prowadziłam wykład przy zasuniętych roletach i świetle obrazu z rzutnika. W każdym razie kiedy wreszcie o 14.30 mniej więcej podniosłam głowę znad mojej lazanii i wyjrzałam przez okno na niewyraźne kontury Plant i zamazane kształty przemieszczające się ul. Straszewskiego, ogarnęło mnie autentyczne, szczere zadziwienie stanem określanem właśnie mianem "gloominess". Pewnym rodzimym odpowiednikiem bylaby tutaj "

ubywa

Ubywa słońca, dnia, energii... To dość niezwykły czas, odkąd pamiętam, grudzień był dla mnie szczególnym czasem, takim zawijaniem się w sobie i zapadaniem w letarg. I zawsze utwierdzała mnie w słuszności takiej postawy obserwacja roślin, krajobrazu i zwierząt. Dlatego grudniowe spacery są takie inspirujące. To wtedy najczęściej udaje się odnalexć prawdziwą ciszę, nawet w takim miejscu, jak Dolina Sąspowska w niedzielne przedpołudnie. Było idealnie: tylko my i mgła. Każde z naszej czworki mogło albo dołączyć do rozmów, albo wybrać własne tempo. Na codzień bardzo brakuje mi ciszy i samotności, wykorzystałam więc okazję, żeby posmakować tego rzadkiego daru. OBecność w Polsce Jego Świątobliwosci to temat na oddzielną historię. Towarzyszy mi w każdym razie głęboka wdzięcznosć za to, że można uczestniczyć w tym spotkaniu na wiele rożnych sposobów: rownież streaming spełnia tutaj niebagatelną rolę. Rzadko miewamy jakieś święta, hm, religijne (choć kwestia "religii" jest tutaj mocno

101

Dashboard mi podpowiada, że to mój 101-szy post! A więc dzień jest dzisiaj wyjątkowy - po pierwsze z powodu tej okrągłej liczby, po drugie właśnie skończyłam swój pierwszy film (z wędrówki po bułgarskich górach sprzed 3 lat, po trzecie... to za chwilę. Film jest naprawdę wyjątkowy, bo w tym roku bardzo rygorystycznie przestrzegano zakazu filmowania na terenie Rożeńskiego Monastyru, nie wspominając już o Rilskim. A my mamy sfilmowane dość dokładnie oba, włącznie z obrzędami święta Monastyru Rożeńskiego, które przypada na początek września. W Rilskim udało się uchwycić mnicha obchodzącego z drewnianą kołatką główną cerkiew oraz... ekipę z profesjonalnym sprzęem filmowym (statyw!), zawróconą spod drzwi. Nasze partyzanckie metody okazały się skuteczne, a może raczej niezłomna determinacja i szczególny związek z Pirinem. Po trzecie... w moim organizerze tkwi mały kartonik, o którym zapewne marzy wiele osób. Zaproszenie, które oznacza, że w poniedziałek mam duże szanse znaleźć się w Audytori

cyberrobota

Po małej wyprawie do Gdańska wróciłam przeziębiona, z potwornym katarem. Ściślej rzecz biorąc, z katarem wyjechałam z Krakowa, a że EX Małopolska (albo inny potwór) przemierza obecnie trasę na Wybrzeże w 10 godzin, z czego 40 min. - 1 godz. tkwi się w uroczym szczerym polu podziwiając tzw. kostkę polską na Wielkiej Równinie i przyglądając się nieśpiesznej pracy zespołu koszałków-opałków z dumnym napisem "PLK Lublin" na plecach (dla niewtajemniczonych: Polskie Linie Kolejowe), przy czym przeciętna temperatura bardzo starannie zaprojektowanego wnętrza przedziału owej "strzały Północy" wynosi jakieś 38 stopni (Celsjusza) i to tylko dlatego taka niska, że okna mieliśmy otwarte po obu stronach, to...łatwo się domyśleć. No, big fun po prostu. O Gdańsku może będzie oddzielnie (nie, żadne z nas nie grało ani na lu-shengu, ani na miniharmonium, jak pisała Wyborcza, ale co tam), jak trochę ochłonę. Bo dzisiaj dobre 14 godzin siedziałam przy kompie uaktualniając, robiąc film,