Posty

Wyświetlanie postów z 2010

Babia

Obraz
Tak było wczoraj na Babiej Górze. Na fotografii nie ma tylko... wiatru, który na samym szczycie wiał z szybkością powyżej 100 km/h. Ledwo mogliśmy utrzymać się na nogach i to mocno zapierając się kijami. Schronisko na Markowych Szczawinach zupełnie, ale to zupełnie inne niż pamiętam sprzed  ekhmm, ...nastu lat. Bo jakoś drogi nie prowadziły w tamtą stronę. Zmieniło się i nie zmieniło jednocześnie. Schronisko ma teraz świetny standard (naprawdę! bez przekąsu), ale jakoś... brak ducha. Mimo rozmaitych pamiątek spod Everestu na ścianach (na przykład obowiązkowy suwenir z Kathmandu, czyli małe sarangi - kto wie, o czym mówię, ten wie; ale też znajome panoramki i inne gadżety). Brak ducha przejawia się na przykład w jakoś zimnym (mimo suwenirow z Himalajów) wnętrzu jadalni, ale najbardziej chyba w obojętnej i niedbałej obsłudze. Rano stoliki pokryte są takimi samymi okruszynami jak wieczorem, na naszych oczach pani "posprzątała" ścierając mopem (nie wiedzieć czemu) miejsce między

Inni mają głos

Obraz
A teraz dla odmiany wypowiedzą się Inni (tak było wczoraj na pienińskich bezdrożach):

c.d.

... czyli po prostu ciąg dalszy. Bo to: niewidzialność = obojętność jest z tej samej kategorii, choć z ekologią pozornie nie ma nic wspólnego. Pozornie. To jest ta sama postawa: parkuję na chodniku tak, że matka z wózkiem nie przejdzie, popędzam z niecierpliwością (najczęściej odgłosami wydawanymi paszczą) nieporadnie wysiadającą z windy albo autobusu osobę  i wyrzucam tekturowy kubek w lesie albo do rzeki, albo do rowu koło drogi. Albo resztki z remontu na łące w krzakach na Ruczaju. Wbrew pozorom nie moralizuję. Próbuję wyjaśnić, że zasłanianie się "świadomością ekologiczną", którą trzeba zmienić, psu na budę się naet nie zda. Jest tylko wygodnym wytrychem technokratów. Tematu jeszcze wciąż nie wyczerpałam.

ludzkość to my a my to idioci

Hmmm... tak mi się napisało z rozpędu trochę. Pod wpływem pewnej dyskusji, której fragment przytoczę: " W każdym razie prawdziwe pole do działania jest tam gdzie istnieje zgromadzony kapitał, tylko ten sektor może wprowad zić coś realnie w życie. No chyba, że weźmiemy pod uwagę właśnie możliwość zmian świadomościowych i sił społecznych. Dlatego pomyślałem wcześniej o odpowiednim "marketingu". Chyba zmiana sposobu myślenia będzie tak na prawdę przyczynkiem do polepszenia sytuacji. Na starym torze ludzkość daleko nie zajedzie ;) ..." Dyskusja zainicjowana poprzednim postem oczywiście. Katastrofa na Węgrzech podzieliła los innych katastrof - wiadomości o dalszym ciągu trzeba wyławiać w powodzi tego, co TERAZ i szukać cierpliwie. Chociaż... w dzisiejszych "Faktach" TVNu pojawił się materiał o pociągnięciu do odpowiedzialności kierownictwa firmy i o kontekście politycznym. Kontekst polityczny akurat w tym przypadku właściwie nie ma większego znaczenia. Lew

o tym, co umyka

Codziennie coś umyka i to jest nieuniknione; właściwie więcej jest tych rzeczy ,które niepostrzeżenie znikają za horyzontem - być może uważność w dzisiejszych czasach jest najtrudniejszym sprawdzianem dla osób na full zanurzonych w zwykłej rzeczywistości, w której DZIEJĄ się sprawy. W każdym razie kiedy po raz pierwszy zobaczyłam wiadomość o katastrofie ekologicznej na Węgrzech, (w postaci charakterystcznego "dymka" z TweetDecka w górnym prawym rogu ekranu) to tylko musnęło mój umysł, zajęty czymś zupełnie innym, terminowym, naglącym i pilnym. Ale w kilka godzin później trafiła mnie nazwa, którą dobrze znam: Ajka. Nazwa stacji kolejowej, którą mijaliśmy kilkakrotnie, jeżdżąc pociągiem z Budapestu do Ljubljany jakieś 3-4 lata temu. Kilka pięknych widoków z okna pociągu, ale dobrze zapamiętanych, jakoś charakterystycznych, myśl, że chciałoby się kiedyś wrócić, poeksplorować na rowerze albo na piechotę z plecakiem... I teraz ta wielka czerwona kałuża, z którą najwyraźniej nie wi

dym w płynie

Poniedziałek spędziłam w Poznaniu, wtorek (przez chwilę) w Warszawie, między tym były pociągi. I, o dziwo, nie będzie to rant (czyli swobodny strumień świadomości krytycznej i sfrustrowanej). Tym razem TLK Kraków - Poznań był szybki i czysty, a obsługa kumata, a nawet miła (posunięto się do tak daleko idących ustępstw i troski o pasażerów, że konduktorzy nie sprawdzali biletów setki razy każdemu,  tylko pytali "Kto z Państwa się dosiadł"i robili swoje pozwalając ludności - np. mnie - zatopić się w lekturze). Pani z wózkiem z dobrami spożywczymi jeździła bardzo regularnie i nie było problemu z podwójnym cukrem do kawy. Jeszcze większe zaskoczenie czekało mnie we wtorkowe przedpołudnie: kupując bilet na InterRegio firmy Przewozy Regionalne pomyślałam sobie w duchu, jakoś przetrzymam, to tylko 3 godz. 20 minut. Ku mojemu najwyższemu zdumeniu, we wtorek o 9.15 na peronie IV stał pociąg z nowoczesnymi, klimatyzowanymi wagonami tzw. bezprzedziałowymi (ale świeższej daty niż te na t

Dwójka vs. BBC3

To będzie kolejny rant z cyklu "Polska jako krzywe zwierciadło", więc jeśli ktoś nie lubi tej jazdy i uważa, że w tym się wyraża u mnie brak patriotyzmu (skądinąd to fakt, patriotyzm jest mi obcy organicznie), to najlepiej niech nie czyta. Od kilku dni Dwójka (czyli II program Polskiego Radia) ma nowy design - nosi znaczek "beta", więc może ten mój rant na coś jednak się przyda... i jest... okropny.  Generalnie jest to krok w dobrą stronę, przynajmniej sądząc z tzw. statementu http://www.polskieradio.pl/13/15/Artykul/262537#faq1 Jak jednak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach. Layout strony jest nieczytelny, trudno się połapać w tym, co na antenie, trudno dowiedzieć się o audycjach (zwłaszcza muzycznych) czegokolwiek konkretnego, jeśli nie kliknie się przynajmniej trzy razy. Najgorsze jest jednak to, że dźwięk w streamingu jest po prostu fatalnej jakości - potworna kompresja, która np. u mnie powoduje dobrze słyszalne cyfrowe "echo". Jeśi się słucha klasyk

Mitteleuropa

I dokonał się powrotny przejazd Budapeszt - Kraków za pomocą kolei słowackich (głównie), węgierskich (po części), busa firmy Strama oraz Szwagropolu. W całości kolejne etapy prezentowały się następująco: Deak Ferenc Ter - Nyugati Palyudvar (metro linia niebieska) Budapeszt Nyugati - Šturovo (pociąg MAV, czyli kolei węgierskich) Šturovo - Nove Zamky (pociąg ŽSR, czyli kolei słowackich, czekał na nas 5 minut, bo przyjechaliśmy z opóźnieniem) Nove Zamky - Šurany (pociąg jw) Šurany - Banska Bystrica (pociąg jw., tyle, że 'rychlik') Žiar n/Hronom - Hronska Dubova (przejazd komunikacją zastępczą) Hronska Dubova - Banska Bystrica (pociąg jw., 'zrychleny') Banska Bystrica - Vrutky (jw., 'rychlik', czekał na nas 10 minut, bo byliśmy opóźnieni) Vrutky - Liptovsky Mikulaš (jw.) Liptovsky Mikulaš - Zakopane (bus firmy Strama) Zakopane - Kraków (Szwagropol) Borek Fałęcki - nasza 'wieża' Czas przejazdu: nieco ponad 12 godzin. Nie do wykonania w Polsce, gdzie pociągi (

Kalmuk Dance Night

I jeszcze konieczne post-scriptum: wieczorem trrafiliśmy na imprezę folklorystyczna w stylu "Kraj Rad śpiewa i tańczy", czyli ulubione gdzieniegdzie i u nas opakowanie ttradycyjnych form muzycznych w baletowo-operowo-campowy entourage. Szybko jednak przestałam snobistycznie i protekcjonalnie myśleć wg takich właśnie, jak wyżej, schematów. No i co z tego, że entourage sztuczny i nadęty nieco (i jakże campowy jednocześnie), kiedy tancerze i śpiewacy, poczatkowo spięci, w końcu zaczęli cieszyć się tym, co robia? Mieli z tego kupę frajdy, podobnie, jak spora grupa ludzi z Azji Środkowej wśród publiczności. A zupełnie już przestaliśmy wybrzydzać, kiedy na scenę wkroczył młody chłopak z tradycyjnymi instrumentami smyczkowymi i "odpalił" alikwoty, zwane u nas śpiewem gardłowym i kojarzone wyłacznie z Tuwa. Warto było przyjść do Hagyomanyok Haza wyłacznie choćby dla jego kilkuminutowych trzech wystapień wtłoczonych w ten monumentalny w formie, ludyczny w treści folklor. Prz

compassion without religion

Dzisiejszy dzień spędziłam w większości siedzac, słuchajac i starajac sie rozumieć, co wcale nie jest takie łatwe. Bez gruntownej podbudowy filozoficznej nie jest łatwo nadażyć za tokiem rozumowania Jego Światobliwości - jest oczywiście ten poziom nauk najprostszy z możliwych i do zrozumienia dla każdego, ale sa też momenty, kiedy naprawdę trzeba wysilić umysł. Dalajlama jest też świetny w odcinaniu korzeni new age'owych mistycyzmów. Jedno z pytań dzisiejszej sesji Q&A brzmiało mniej więcej tak: czy to prawda, że czakra serca znajduje się na Węgrzech? Głęboki, sppntaniczny śmiech Jego Światobliwości starczył za odpowiedź i wkrótce prawie 22 tysiace ludzi także wybuchnęły śmiechem. Pamiętam podobna sytuację podczas sppotkania w radiowej Trójce przed laty, kiedy jedna z takich new age'owych dziennikarek zapytała o jakaś tajemna praktykę tybetańskiej jogi. Śmiech Jego Światobliwości również wtedy zabrzmiał bardzo oczyszczajaco. Najbardziej jednak utkwiło mi dzisiaj w głowie z

a visitor from budapest

To ja jestem tym "visitorem" z Budapesztu. Po fascynujacej podróży przez Zakopane, Liptovsky Mikulaš, Banska Bystrice, dziesiatki wiosek i miasteczek na trasie do Komarna, Komarom, dotarliśmy wreszcie na jakże dobrzy znany dworzec Budapest-Keleti. Trochę bładzenia w oooszukiwanii ulicy Hercegprimás i oto siedzę przy stole w bardzo CK austro-węgierskim pokoju z widokiem na katedrę św. Stefana i zajadam się brzoskwiniami o smaku brzoskwiń i winogronami o smaku winogron. A tak naprawdę ledwo widzę na oczy ze zmęczenia, ale sa owoce, jest ciepła woda, wygodne łóżeczko, WiFi i świetna kawa trzy piętra niżej. To wszystko, czego mi chwilowo potrzeba. Na półce wśród dyżurnych DVD nie ma, niestety, żadnego koncertu grupy Omega. A w budapeszteńskim mieszkaniu do wynajęcia powinno to przecież być obowiazkowe. Nie widziałam też w metrze nikogo w stroju misia, ale może nie wszystko jeszcze stracone.

Linz

Nie zdążyłam oczywiście nadrobić zaległości. Zanim ułożyło się w głowie, to już trzeba było gasić pożary, czyli wysyłać zaległe teksty, pisać recenzje rozmaitych prac mgr i lc :-) uczestniczyć, egzaminować, kompilować zimowe nagrania z Jokkmokk - jednym słowem, życie jak zwykle. Wrzucę więc trochę fotek, ale na początek - Złota Nica w kategorii Digital Music & Sound Art, bo naprawdę mnie urzekła: praca Ryoichi Kurokawa: Rheo:5 Horizons To był jeden z nie tak znowu dzisiaj  częstych momentów estetycznej przyjemności, w tym wypadku płynącej także ze znakomitej fuzji wizualiów i dźwięku. Głębokie basy (dowód na to, że niskie częstotliwości z domeny cyfrowej także mają swój urok - rok temu dowiódł tego  w tym samym miejscu i przy tej samej okazji niezwykły koncert Ryoji Ikedy w jednej z najlepszych akustycznie sal koncertowych w Brucknerhaus). Miało także znaczenie miejsce teogorocznej edycji Ars Electronica - zamknięta przed rokiem fabryka tytoniu (Tabakfabrik), przystosowana na potrz

iPad vs. WiFi w Polsce (0:1)

To, że po przemierzeniu połaci Europy iPad napotka naturalne bariery w Polsce, było dla mnie oczywiste od początku i czekałam tylko, kiedy to nastąpi. I nastąpiło. Niniejszym ogłaszam: iPad vs. WiFi w Akademii Krakowskiej wynik 0 :1. Dlaczego? Bo system logowania... nie działa pod przeglądarką Safari, jak objaśnili mi panowie informatycy, sugerując, że to wina oczywiście moja i mojego sprzętu, a nie wybranego przez nich systemu, który słabo toleruje różnorodność platfom. Pomyślałam sobie spacerując po Moście Kotlarskim: będę teraz kolekcjonować takie przypadki. Tu mały off topic (ale pozorny): cóż z tego, że szybki tramwaj, jeśli jeździ.... co 20 minut, a autobusy 192 i 292 już tam nie jeżdżą, bo.... szybki tramwaj, na szczęście lubię spacery po Moście Kotlarskim i szczerze nienawidzę tych, którzy zaprojektowali organizację ruchu na Rondzie Grzegórzeckim - jest to jedyny w moim życiu przypadek szczerej nienawiści.  Zanim zhakuję iPada (pokaz poglądowy był bardzo zachęcający ;-)) i zoba

Sibelius

Dzisiaj bardzo spodobała mi się suita "Karelia" Sibeliusa, wczoraj Strauss i Czajkowski, a wszystko w ramach serii BBC Proms . Zaczyna mnie to przerażać (choć Sibelius właściwie bardzo OK, ale Straussa nienawidzilam od zawsze). Jeśli zacznę jeszcze lubić Beethovena, to będzie koniec :-))

linz-berlin-KRK

Obraz
Tabakfabrik, Linz, Ars Electronica 2010 A jednak będę próbować trochę nadrobić - głównie w związku z szaloną wyprawą na trasie KRK - Linz - Berlin - KRK, z festiwalem Ars Electronica 2010 oraz wystawą Bruce'a Naumanna i koncertem Ensemble Modern w Berlinie.  Co prawda na razie sprawdzałam połączenia do Budapesztu na najbliższy piątek i najbardziej podoba  mi się taki oto wariant (przy założeniu, że wcześniej będzie jeszcze Zakopane i uruchomione niedawno opatrznościowe polączenia do Popradu i Liptowskiego Mikulasza): od 17.9.2010 Pi 11:00 do 14:00 Lipt.Mikuláš » Budapešť [*H] Dátum    Odkiaľ/Prestup/Kam    Prích.    Odch.    Pozn.    Spoje 17.9.    Lipt.Mikuláš,,AS MHD vl.    >    12:10         Bus 706504 1 X +      Banská Bystrica,,AS MHD    14:00    14:30    3, §     Presun asi 5 min      Banská Bystrica         14:24         Os 5702      Komárno    19:05               Presun asi 30 min      Komarom    19:59    20:00         D 9201 K      Budapest-Kelenföld    21:0

forward spin

Przeskakuję zatem pięć miesięcy. Zawsze następuje jakiś dalszy ciąg dla osieroconych blogów, nie będę tych miesięcy ani nadrabiać, ani udawać, że ich nie było. Forward spin. W tle gra "Korowód" Grechuty & Anawa z kilkoma koncertowymi wersjami w oryginalnym wydaniu sprzed lat - jaka dobra muzyka była kiedyś w Polsce mainstreamem! Wracam do zapisków. Jesień. Wczesna jesień - pora kaszki kukurydzianej z brzoskwiniami i mlekiem kokosowym. Albo naleśników z konfiturami imbirowo-pomarańczowymi.

stop-klatka

via Szambala Kraków na Facebooku: "Jak możemy pomóc zmarłym? " Sogyal Rinpocze Często ludzie pytają mnie : „Czy nie ma żadnego konfliktu, jeżeli mój zmarły /umierający przyjaciel lub krewny jest praktykującym chrześcijaninem a ja budystą?” A jakiż mógłby być konflikt? Przecież Chrystus i Budda są współczującymi emanacjami Prawdy, Ukazującymi się pod różnymi postaciami, by najskuteczniej pomagać wszystkim istotom. Jak możemy pomóc zmarłym ? W Tybecie mówimy, że tak jak naturą ognia jest płonąć a naturą wody gasić, Tak Buddowie w swym bezgranicznym współczuciu i gotowości pomagania wszystkim czującym istotom pojawiają się natychmiast na każde wezwanie. Nie myślcie nawet przez chwilę ,że prawda jaką przywołujecie, by pomóc zmarłemu przyjacielowi, działałaby skuteczniej gdyby wezwał ją jakiś „święty mąż”. Przeciwnie głębia waszej miłości i więzi ze zmarłym potęguje moc waszych modlitw. Mistrzowie zapewniają: „WZYWAJCIE BUDDÓW A ONI ODPOWIEDZĄ” Khan

guilty pleasures

Z cyklu "guilty pleasures": The Cure, płyta z 1982 roku, "Pornography" (np. Hanging Garden ). Kiedy słucham dzisiaj z iTunes, brakuje mi kiepsko wyregulowanej głowicy w niezapomnianym magnetofonie kasetowym marki Kasprzak cca. 1986. Ta płyta  w wersji cyfrowej brzmi nie aż tak porywająco, jak lekko "falująca" wersja z kiepsko skopiowanej - tak, pirackiej, ale czy wtedy mieliśmy inne? - kasety, którejś tam kolejnej wersji oryginału. Nawet nie umiem ocenić, czy ta płyta w ogóle jest dobra. Budzi taki sam dreszcz emocji, jak cca 1986. Ostatnia klasa podstawówki, letnie wakacje, niewiadoma, a później pociąg Kraków-Zakopane w regularnych odcinkach czasu. Początek WSZYSTKIEGO. P.S. Po namyśle: może to był magnetofon Grundig. Nie pamiętam. Za pierwsze samodzielnie zarobione pieniądze (3 tygodnie wyrywania chwastów w pełnym słońcu, cca. 1985) kupiłam sobie sobie... radio. Z cyklu osobista historia medialna.

przed północą

Obowiązkowo Transmission Joy Division. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Dance Dance Dance Dance Dance to the Radio.

wspólnota

I teraz dzielę ten profil na dwa blogi: jeden jest właściwie naukowy , drugi ten właśnie mój osobisty, prywatny. Niegdyś ktoś w komentsach dość nieżyczliwie porównał to ujawnienie do dzienniczka pensjonarki. Well, co tu kryć, kochałam Polyannę...ale nigdy nie prowadziłam żadnego pamiętnika. Ten blog jest prywatny i mam na myśli prywatny, czyli piszę, co chcę i właściwie robię to dla siebie. Jeśli są czytelnicy, to bardzo jest mi miło, ale gdyby czytelników zabrakło, to też będę tu pisać. Żeby poskładać w iluzoryczną całość to, co rozproszone, pocięte na drobne kawałki, ulotne i skazane na zapomnienie. Próbuję sobie teraz czasem przypomnieć: jak to było siedzieć przy oknie na 9-tym piętrze, przez którego szpary sypał śnieg przy mocniejszych podmuchach wiatru i wsłuchiwać się w sygnał modemu, czy wreszcie połączy się z magicznym numerem 0-22 ileś-ileś i... no właśnie, nawet nie pamiętam tego numeru, a zawieszone na nim było pół mojego ówczesnego życia. Albo jak instalowałam pierwszy raz

przedwiośnie, czyli żyć się nie da.

Jak w tytule. Głęboko znienawidzona przeze mnie temperatura, czyli około plus 2 stopnie i deszcz ze śniegiem. Nawet wizja jutrzejszych nart na Chopoku jawi się jakoś mniej atrakcyjnie. Wszystko jawi się jakoś niej atrakcyjnie, zwłaszcza cokolwiek, co wymaga wyjścia z naszej wieży na Bobrzyńskiego. Tyle obowiązkowych lamentów. Znowu dwa tygodnie bez blogowania, jakoś chwilowo energia została z tego bloga wyssana, to się już zdarzało. No i może jeszcze dobijająca końcówka pracy nad tekstem "Bio Mapping Christiana Nolda - transmedialna retoryka wędrowna" do książki pokonferencyjnej (dwa miesiące po deadlinie!), kolejne trzy do napisania czekają + koncepcja rozdziału podręcznika. Ciekawe, ile wpisów osiągnę do czerwca.

sporty zimowe

I wyszło na moje - w sportach zimowych jesteśmy mocni :-) Jestem wprawdzie niepocieszona, że nie ma Polakow w żadnych sportach alpejskich (nie licząc zawodniczki, której nazwiska nie pamiętam i nie chce mi się sprawdzać, ale i tak szanuję za próbę startu w ogóle), ale co tam... Kibicowanie Justynie Kowalczyk na przemian z kibicowaniem Wielkiemu Bode to jedna z najfajniejszych okazji sportowych roku - i nareszcie przydał się Eurosport. Zwłaszcza po wyłączeniu polskiej ścieżki jęzkowej (choć komentatorzy tutaj to i tak szczyt profesjonalizmu w porównaniu ze studiem TVP, jak donieśli Znajomi Królika). Okazje sportowe ujawniają wszelkie narodowe psychozy, m.in. tendencję do popadania w skrajności (emocjonalnie niezrównoważenie na miarę borderline personality). A Bode jest wielki, nawet, jeśli odpadł z giganta, bo ma osobowość i stać go na totalną niezależność. Słuchać już nie mogę o "klątwie Fortuny" (zawsze to lepiej zrzucić winę na "czynniki magiczne" niż na nieudolno

L'incoronazione di Poppea

Muszę zapisać, bo inaczej zapomnę: genialne wykonanie opery Monteverdiego L'incoronazione di Poppea w wydaniu zespołu La Venexiana (właśnie skończyłam oglądać na Mezzo, nie mogłam się oderwać prawie przez trzy godziny). Głosy solistów wydają mi się idealnie odpowiadać wrażliwości i smakowi muzyki Monteverdiego. Z Monteverdim mam niezłą jazdę, WSZYSTKO tego kompozytora trafia mnie absolutnie celnie - a opery właściwie nie lubię, z wyjątkiem Monteverdiego, Roberta Ashley i Meredith Monk :-). Jak mój ukochany utwór wszechczasów, czyli Lament Nimfy z Ottavo Libro dei Madrigali (w pewnym sensie był bohaterem filmu Agnes Jaoui z 2004 r. Comme une image , czyli w Polsce Popatrz na mnie ). W wersji La Venexiany jest nieco odmienny niż u Rinaldo Alessandriniego. Jak tylko kiedykolwiek i na jakimkowiek nośniku ukaże się Koronacja Poppei La Venexiany, to proszę siły kosmiczne, żeby skierowały to na moją półkę. I co zrobić, wysupłam pewnie tę koszmarną kasę, żeby ich usłyszeć na Misteria Pa

Inukshuk

Za 2 dni zaczyna się kolejna olimpiada zimowa - tym razem w Vancouver. Choć takie imprezy wzbudzają mieszane uczucia, zwłaszcza jeśli chodzi o ochronę przyrody i relacje z tzw. indigenous people (wystarczy wspomnieć, że w Lillehammer w 1994 nie zaśpiewala Mari Boine, nie chcąc być traktowana jako "token", czyli wymówka organizatorów mająca pokazywać ich szlachetne intencje), to igrzyska w Vancouver odrobinę się różnią pod tym względem: symbolem igrzysk jest Inukshuk (a właściwie przyjęty w całej Kanadzie Inalaak), czyli znak służący do orientacji w terenie, ale także coś w rodzaju ducha opiekuńczego Inuitów, siłę, która ma nas w swojej opiece, kiedy jesteśmy w podróży. Ciekawe, czy polskie media to w ogóle zauważą? Po drugie, zimowej olimpiadzie w Vancouver towarzyszy też projekt społeczny - sponsorowany pzrez Nike, nic dziwnego (dobrze znamy te strategie) - faktem jest jednak że dla wielu dzieciaków z osad na kanadyjskiej Północy, gdzie nie prowadzi żadna droga ani kolej,

dear reindeer

Obraz
Tym razem dłuższa przerwa w zapiskach oznacza tygodniowy wypad na (dość) daleką Północ, czyli do Jokkmokk. Śmiejący się renifer obok dobrze obrazuje moje tam samopoczucie. Ciągle nie potrafię za bardzo ująć w słowa mojego szaleństwa arktycznego - nie ulega jednak wątpliwości, że jest to coś w rodzaju arctic fever , bo jak tylko widzę przed sobą otwartą przestrzeń pokrytą śniegiem, to natychmiast ruszam przed siebie bez zastanowienia. Kto by pomyślał, że taką przyjemność może sprawiać mroźne powietrze, słońce i śnieg po pas... Nawet w -26 stopniach czuję się ekstatycznie, choć uśmiech lekko zamarza na twarzy. Zdecydowanie przypomina to inne formy oszołomienia. Jokkmokk było bajkowe, wiedzieliśmy, że jest bajkowo już na lotnisku w Lulei. Sama się zdziwiłam, jakim zaskoczeniem może być to, że śnieg jest tak bezwarunkowo, oślepiająco biały. Po krakowskiej brei (a nawet niżej w Tatrach wprawne oko może dostrzec na powierzchni dłużej leżącego śniegu lekki osad z sadzy). I kiedy jest go tak d

na Północ!

Rok zacząl się też nieszczególnie, jeśli kontynuować poprzedni wątek, bo ostatnie 4 tygodnie upłynęły pod znakiem totalnego zmęczenia, wyczerpania i wypalenia. Nie tylko z powodu nawału pracy; również ze wzgledu na to, że często była to sytuacja mocno stresująca. Może dlatego bardziej logiczne wydaje mi się to, że styczeń jest osttaniem miesiącem roku księżycowego. Zawsze czuję, że to miesiąc najtrudniejszy w roku. A jutro uciekam na Północ , do pustki, śniegu i mrozu. To nic, że podczas Jokkmokk Markand trudno o taką zupełną pustkę, bo dla miasteczka to okres największego w roku ruchu, a Jokkmokk to jeszcze daleko od tundry. Wizja spaceru nad jeziorem, kiedy długo wschodzi słońce ok. 10.00 (bo już wschodzi!) i tak jest jednak kusząca - a tym razem będą zaprzęgi reniferowe i warsztaty joiku. W Skandynawii smak pustki kryje się właściwie na każdym kroku i ma to coś wspólnego z emcocjonalną oszcżędnoscią kultury luterańskiej, bliskiej w niektorych aspektach oszczędnej estetyce buddyzmu z

Kocia R.I.P.

Rok zaczął się nieszczególnie - to kolejny powód, dla którego chyba wolę kalendarz księżycowy, czyli taki, w ktorym początek roku wypada wraz z nowiem w lutym. W sobotę ok. 15.00 zmarła Kocia. Przetrwałyśmy razem 17 lat, kilka mieszkań, różnych facetów, różne konfiguracje. Od jakiegoś czasu było wiadomo, że umiera, ale te ostatnie godziny i tak były poruszające, zwłaszcza ostatnia doba, kiedy bardzo szukała naszego towarzystwa i spokojna była tylko wtedy, kiedy któreś z nas trzymało ją na kolanach, nie mogła już pod koniec chodzić, stopniowo traciła siły (najpierw powłóczyła tylnymi nogami zataczając się jak po narkozie, a później już po prostu leżala na sofie). Cieszę się, że odbyło się to bez medycznej interwencji - zadzwoniliśmy wprawdzie do pani weterynarz (przy okazji: przychodznia weterynaryjna na Chmieleńcu to naprawdę świetni fachowcy i ludzie rozumiejący zwierzęta oraz ich właścicieli), bo wydawało się, że kot bardzo się męczy, ale były to ostatnie chwile i po upływie 20 minut

pieśni miłosne i ragi tęsknoty

Ta informacja dotarła do mnie z powietrza, nawet dosłownie, bo staliśmy na przystanku na Dietla/św.Agnieszki czekając na 128, a ja z nudów zaczęam się bezrefleksyjnie wgapiać w plakat Filharmonii, aż mój wzrok przykuły znane - acz niezwykle rzadko pojawiające się w tych szerokościach nazwy: dholak, sarod, zarb. Nawet w największą, najbardziej paskudną i mokrą krakowską szarość te słowa mogą mnie zelektryzować i tak też się stało. Upewniłam się jeszcze, że to nie przywidzenie, prosząc M. o potwierdzenie, czy widzi to samo ja. On też widział, że plakat Filharmonii zaprasza na koncert "Two Worlds of Modal Music" z Dominikiem Vellardem śpiewającym średniowieczne pieśni miłosne i chorał gregoriański oraz Kenem Zuckermanem na sarodzie, Kayvanem Chemirani na zarbie i Prabhu Edouardem na tabli. Zakupiłam więc bilety następnego dnia, można było dostać jeszcze w drugim rzędzie i tak oto wczoraj zasiedliśmy w sali Filharmonii nie bez pewnego sceptycyzmu, bo projekty typu crossover trąc

browsing się

Niewiele spamów przechodzi przez filtry mojego adresu pocztowego (o dzięki, firmo Ceti i mam nadzieję, że nie zapeszę), ale jeśli już się pojawi jakaś wiadomość raz na miesiąc, to od razu jest to małe dzielo sztuki: Hello Dearest, i am Kaniz by name. i was just broswing now and come across your profile. which interested and motivated me all over. l will also like to know more about you so please reply this message to ( raninhiany2009371@yahoo.com ) , so l can give you my picture for you to know whom l am. I believe we can move from here!(Remember the distance or colour does not matter but love matters alot in life) Thanks yours new friend Kaniz. ....................................................................... Hello Dearest, Jestem Kanica nazwy. Właśnie broswing się i spotkać swojego profilu. które zainteresowanych i zmotywowały mnie wszystkim. l będą również wiedzieć więcej o tobie tak prosimy o odpowiedź na ten komunikat (raninhiany2009371@yahoo.com), więc l może dać Ci moje zd

avatar

Krótko: ekstra. Wiadomo, że James Cameron to nie Tarkowski i jeśli ktoś oczekuje intelektualnej głębi, to sam /-a sobie jest winna, ale "Avatar" jest naprawdę wielką frajdą (oczywiście w 3D). Już widzę, że w Polsce oczywiście poajwiły się typowe dla naszej nacji głosy "po całości" wywalające film i jego twórcow do zsypu, ale... hola, hola. Kraj, którego przemysł filmowy zdolny jest co najwyżej do wyprodukowania kolejnych (słabszych) wersji Krzyżaków i innych lektur szkolnych, ewentualnie kolejnych depresyjnych, pseudointelektualizujących i pseudokrytycznych wizji wiejskich wesel, powinien czasem wziąć na wstrzymanie. Są w "Avatarze" słabizny (m.in. generał, który miał być diaboliczny, a jest groteskowy i parę innych takich), ale generalnie - big fun. Dawno już tak szczerze nie zachwycałam się w kinie z powodu niekłamanej przyjemności wzrokowej. Generalnie najbardziej chyba zgadzam się z tą recenzją . Fajnie w każdym razie wrócić do czasów późnego dziecińst