pieśni miłosne i ragi tęsknoty

Ta informacja dotarła do mnie z powietrza, nawet dosłownie, bo staliśmy na przystanku na Dietla/św.Agnieszki czekając na 128, a ja z nudów zaczęam się bezrefleksyjnie wgapiać w plakat Filharmonii, aż mój wzrok przykuły znane - acz niezwykle rzadko pojawiające się w tych szerokościach nazwy: dholak, sarod, zarb. Nawet w największą, najbardziej paskudną i mokrą krakowską szarość te słowa mogą mnie zelektryzować i tak też się stało. Upewniłam się jeszcze, że to nie przywidzenie, prosząc M. o potwierdzenie, czy widzi to samo ja. On też widział, że plakat Filharmonii zaprasza na koncert "Two Worlds of Modal Music" z Dominikiem Vellardem śpiewającym średniowieczne pieśni miłosne i chorał gregoriański oraz Kenem Zuckermanem na sarodzie, Kayvanem Chemirani na zarbie i Prabhu Edouardem na tabli. Zakupiłam więc bilety następnego dnia, można było dostać jeszcze w drugim rzędzie i tak oto wczoraj zasiedliśmy w sali Filharmonii nie bez pewnego sceptycyzmu, bo projekty typu crossover trącą mniej ambitnymi dokonaniami Yo-Yomy. Wcześniej przesłuchaliśmy świetną płytę Vellarda z Aruną Saïram, która napawała jednak optymizmem. Już pierwsze dźwięki sarodu pokazały, że możemy zapomnieć o niegdysiejszym fatalnym koncercie w PWST, gdzie coś, co reklamowano jako klasyczną muzykę Indii było zaledwie technicznymi wprawkami. Nic zresztą dziwnego, Zuckerman uczył się u samego Ustada Ali Akbar Khana, najwięksego mistrza sarodu naszych czasów (zmarł jakieś pół roku temu, niestety) przez 37 lat. Początek był w wykonaniu tria Ken Zuckerman, Prabhu Edouard i Emilie Zuckerman (tampura) trochę...hm, czuło się, że są nieco spięci. Może dlatego, że alap (czyli pierwsza część ragi, a właściwie wstęp, w którym najważniejsze jest dostrojenie instrumentów, słuchaczy i muzyków) jest radykalnie odmienny od kultury muzycznej Zachodu - osobiście uwielbiam tę właśnie część, która powoli wprowadza w świat dźwięków ragi, buduje nastrój i gromadzie energię. Jeśli jednak ktoś przyzwyczajony jest niemal wyłącznie do języka muzycznego Zachodu (i to charakteryzującego niemal całe uniwersum uprawianej u nas muzyki - z wyjątkiem elektroakustycznej improwizacji - od popu po muzykę klasyczną), czyli do takiej organizacji występu, która nie ujawnia przygotowania, strojenia, oczekiwania, a jedynie od razu podanie gotowego produktu, to rzeczywiście może czuć się taki ktoś nieco zniecierpliwiony drobiazgowymi modyfikacjami kolejnych strun sarodu. Trochę też brakowało mi tego, co pojawia się przy bardziej wyrobionej w odbiorze klasyki indyjskiej publiczności - aplauzu w momentach, które są kulminacjami, spotkaniami rytmu i melodii, ukoronowaniem rozlicznych pojedynków między solistami. Były takie chwile, kiedy te momenty "zejścia" Edouarda i Zuckermana wywoływały namacalną wręcz falę radości i już, już prawie klaskałam, ale sala - przwyczajona do odbioru "klasyki" milczała jak zaklęta. Dopiero w drugiej części koncertu coś się zmieniło, może za sprawą eleganckiego, acz żywiołowego Keyvana Chemirani, który wyczyniał z zarbem rzeczy graniczące z magią (fakt, że jest matematykiem z wykształcenia nie jest bez znaczenia w przypadku subtelności rytmicznej zarówno perskiej, jak i indyjskiej kultury muzycznej). W tym wszystkim piękny głoś Vellarda schowany bł nieco w tle, nie do końca wpisywał się w pejzaż dźwiękowy, ale jego mistrzostwo jest niewątpliwe, co najlepiej było słychać w przepięknej pieśni sefardyjskiej "Ven querida". Ja zaś miałam obrzymią radość, kiedy usłyszałam pierwsze tony jednej z moich ulubionych rag, Koshi Bhairavi. Uczta, Święto, Ekstaza. Wracaliśmy wręcz przepełnienie radoscią, prawie było tego zbyt wiele, żeby ogarnąć, przyjemne zmęczenie, że więcej po prostu się nie da. Chyba wszyscy tak czuli, bo koncert skończył się długą owacją na stojąco i było widać, że sami muzycy są trochę zaskoczeni przebiegiem tego niezwykłego wieczoru i poziomem energetycznym, jaki został wygenerowany.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104