Posty

Wyświetlanie postów z sierpień, 2008

pre-jesienne remanenty

Obraz
Grzebiąc w rozlicznych naszych archiwach natrafiłam na CD-Ry ze zdjęciami i prezentacjami. Niektóre z nich są jak wspomnienie z odległego snu, a może wręcz z innego życia... Tak, jak to zdjęcie powyżej. 1998, stary klasztor (przypuszczalnie Nyinmga) nad wioską Dumbe w dolinie Kali Gandaki, gdzieś za naszymi plecami w górę rzeki znajduje się Jomsom... Kim teraz są nasi ówcześni towarzysze drogi? Po wieloletniej wojnie domowej, po tym, jak zbudowano drogę do Jomsom, po tym, jak zmieniło się wszystko dookoła. A kim ja jestem? Może zmieniło się wszystko, a może to tylko jakaś kolejna konstelacja, jedna z wielu, w jakich się bierze udział? Najlepiej myśli się o tym leżąc na trawie i patrząc w chmury. Może też być to znajoma skałka pod opactwem tynieckim, nad samą Wisłą. Dzisiaj spotkaliśmy tam ostatnie dni lata i dobrze znanego łysego palanta (proszę, jak Ladnie się zarapowało), który ujeżdża swój skuter wodny właśnie tutaj, w zakolu Wisły, gdzie przypuszczalnie nie wolno uruchamiać motorow

Makowa epopeja

Wciąż pod urokiem. Choć już z wolna zaczynam wychodzić na ulicę :-) Opanowałam tajniki przesyłania plików z jednego kompa do drugiego przez Bluetooth, genialna rzecz. Przy okazji porządkuję wnętrzności obu. Ciekawe, kiedy zauważę ubytki Bardzo Ważnych Plików, Które Odeszły w Siny Kod Binarny. Zupełnie nie wiedzieć czemu zakupiłam wśród stosu DVD serial "Dyrektorzy", tłumacząc sobie, że to zalążek kolekcji historii polskiej telewizji (przyda się na zajęcia). A tak naprawdę to chyba jakiś flashback, pamiętam ten serial z dzieciństwa. Tak czy owak, każde zderzenie z siermiężnością i szarością PRLu w dalszym ciągu wywołuje dojmujące stany przeddepresyjne. Oprócz zrozumiałej nostalgii z powodu dzieciństwa, które upływało w latach 70-tych, czasem ciąży jednak dorastanie w latach 80-tych, które pamiętam jako nieustającą szarość (z małymi wyjątkami), coś jakby zawsze panował wtedy listopadowy wieczór z siąpiącą uporczywie marznącą mżawką. A przecież było jeszcze Duran Duran, punkowa

jeszcze o Maczku

No już! Na razie najtrudniej przyzwyczaić się do "alt" tylko po lewej. To - jak do tej pory - JEDYNA trudność w pracy na Maku. Poza tym kazał mi przemeblować pokój i nowe ustawienie okazało się brzmieć ładnie w przestrzeni dopiero, kiedy otwarłam na biurku mojego Maczka. Potrzebował (i ja też) po prostu nieco więcej przestrzeni. Lampka jest z innej strony i lepiej widzę księżyc oraz storczyka numer 2 z mojej rozwijającej się, mam nadzieję, kolekcji storczyków. Ruszam na podbój Makowego softwaru.

ja jako Mac user

Zanim powrócę do podróży (jak zwykle flashback): JEST! JEST! JEST! Mój nowy MacBook! Prosto z Nottingham. Miro zdażył mi pokazać tylko najważniejsze tricki i pognał do Preszowa (no, ujechaliśmy razem kawałek)... i zostałam z nim sam na sam. Moja dawna miłość z czasów PowerBooka jeszcze, z pierwszej podróży do USA. Mimo, że to nowe wcielenie, to chemia między nami istnieje (Eva! Wall-e!), mam wrażenie, że jest bardzo milutki i na wszystko sie zgadza. Trochę się grzeje, ale to u niego chyba normalka (tak wynikałoby z instrukcji). Nie uporałam się tylko jeszcze z polskimi czcionkami, więc wciąż kooperuję z moim równie milutkim HPekiem, smutno byłoby mi go porzucić. Choć kupowany w pośpiechu, stresie i bez znamysłu (w obliczu niespodziewanego, nagłego i stanowczego NEIN jego poprzednika) niepostrzeżenie zdążył podbić moje serce. Stara miłosc nie rdzewieje, ale nowa tuż, tuż...

w Niszu

Obraz
Oto, co przywitało nas podczas porannego spaceru słonecznymi ulicami miasta Nisz w Serbii. Miasta, przez które tylko przejeżdżaliśmy do tej pory, wzdychając, że fajnie byłoby tu się kiedyś zatrzymać (głównie z powodu bardzo obiecujących skał w przełomie Niszawki, po drodze do Dimitrowgradu i Sofii). No i wreszcie się udało. Po drodze z Tolmina na Słowenii (z noclegiem na kempingu nad Krką), przez całą Chorwację i prawie całą Serbię, w egipskich już ciemnościach szukaliśmy hostelu Marvel w Niszu, wyobrażając sobie dość obskurne lokum ze śladami niegdysiejszej świetności z czasów jugosłowiańskich. I jaka niespodzianka: hostel okazał sie być bardzo miłym domem rodzinnym na jednym ze wzgórz okalających centrum miasta. Duży pokój dzienny, malutkie, ale czyste sypialnie (zaledwie kilka pokoi), 2 łazienki, do dyspozycji kuchnia i komputer. Tylko z podłączeniem do netu było dziwnie. Za żadne skarby nie dało się uruchomić na zaoferowanym gościom komputerze stacjonarnym, dopiero A. podłączył swó