Posty

Wyświetlanie postów z 2006

pierwszy śnieg

tak jest. mamy 2 listopada i za oknem pada śnieg, chwilami nawet dosyć intensywnie. Dzień, w Którym Pada Pierwszy Śnieg zawsze był dla mnie czymś w rodzaju osobistego święta.

Museum of Art w Denver

Ale żeby jakoś się przetrwać to chwilowe poczucie zastoju i rozpadu (to żadna sprzeczność), oddaję się - oprócz zajęć domowych, co ma skutek tyleż terapeutyczny, co bardzo wymierny i praktyczny w dodatku - tropieniu rozmaitych kiedyś śledzonych wątków. Skończono budowę Muzeum Sztuki w Denver , zaprojektowanego przez Daniela Libeskinda. Recenzent w New York Timesie trochę się wyzłośliwia, ale budynek imponuje rozmachem i wizjonerstwem, nawet jeśli "nie brzmi" całkiem nowo. Nie musi. Prace Libeskinda mają w sobie coś, co każe ponownie przemyśleć sobie, jak smakuje przestrzeń. Kiedy, och kiedy, och kiedy znowu będę spacerować po moście willamsburskim? kiedy, och kiedy, och kiedy znów zgubię się w strandzie? BARDZO brakuje mi Ameryki.

no flashback / flashback all the time

albo jakiekolwiek powroty do czasu minionego są absolutnie niemożliwe, albo moje życie jest jednym wielkim flashbackiem i żartem z pamięci (rozpadającej się spektakularnie). W każdym razie nadszedł październik i wymazał moje wakacyjne wspomnienia. Zresztą jak mogłoby być inaczej, jeśli wygląda to np. tak: czwartek - zajęcia, wieczorem koncert po spotkaniu z Olgą Tokarczuk w Alchemii (dobrze, ze pojawiła się - coraz rzadsza już - piękna przyjemność z uczestnictwa, spotkania i muzyki), kładziemy się spać w podniebnym mieszkanku Madzi na Sebastiana wyjątkowo wcześnie, jak na taką okazję bo ok. 1.00; piątek - wstaję o 5.00, o 6.00 siedzę w intercity do W-wy, pędzę na spotkanie w sprawie prezentacji jednego ze szkolen, które współprowadzę, o 12.05 siedzę w pociągu powrotnym, zahaczam o Kraków, wracam do domu, padam wycięta i śpię jak zabita (w międzyczasie Madzia nadjeżdża z K-wa ostatnim autobusem o 2.00); sobota - wyjazd z ekipą telewizyjną na Słowację, kręcimy jakiś siedmiominutowy frag

flashback part 1.

Obraz
Góry są wielkie, a ja malutka... to Boguś, złotko, zrobił taką fotkę - na prośbę, żeby uwiecznić mnie z fragementem tej części Pirinu, która zbudowana jest z białego marmuru. Więcej fotek wkrótce na Flickrze . A tu będzie więcej flashbacków.

jesień...

...ale za to jaka piękna! wróciłam z wakacji prosto w wir spraw rozmaitych. w Pirinie było doskonale... w pięć osób biwakuje się w wysokich górach dużo lepiej niż we dwójkę. znowu stanęłam na szczycie Wichrena - to bardzo piękna góra, bardzo dla nas łaskawa, bo znów zaoferowała nam piękną widoczoność. powietrze nie było wprawdzie tak krystaliczne, jak 3 lata temu, ale za to udało nam się zejść z gór przed wyraźnym załamaniem pogody. tym razem kozice się nie pojawiły i zamiast uroczego biwaku w sielankowym otoczeniu Mozgowiszkiego Ridu musieliśmy wybrać (ze względu na deszcz) noclegownię nad Tevno Ezero. to kolejna lekcja elastyczności - plany i marzenia zazwyczaj przybierają zupełnie inne kształty, sęk w tym, żeby sobie z tego powodu nie robić "ciężkiej głowy", jak mówią Słowacy. co prawda długotrwała praca naukowa pozbawiła mnie trochę kondycji, ale i tak jestem z siebie dumna - 10-godzinny trekking znad Tevno Ezero do Rożena poszedł jak z płatka. było dość ekstremalnie, na

lost 2

no i się zaczęło. ale już od pojutrza będę zagubiona w znacznie przyjemniejszy sposób, po krótkim (3 dni!!:-((((() pobycie w Sinemorcu przerzucamy się w góry Pirinu. chcemy powtórzyć brawurowe przejście z 2003 roku: Bansko - Wichren - Mozgowiszki Rid (pod szczytem KAmienicy) - chiża Pirin - Rożen - Melnik. Żal mi trochę ciepłego morza, ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym zmarnować całe 12 dni wolnego z dala od jakichś wysokich gór (wysokich, to znaczy przynajmniej 5 dni ponad granicą lasu). To miałyby być baaardzo długie wakacje, rok temu marzyliśmy o miesiącu w Bułgarii, a okazało się, że są to moje najkrótsze wakacje od jakichś 5 - 8 lat. No cóż, może nadrobię na nartach zimą. I mamy jeszcze jedną zaległą wycieczkę rowerową na Węgrzech, przez Góry Bukowe. Oraz niezrealizowany wypad w Tatry, w tym roku była w Tatrach tylko 2 razy. Może lepiej zacznę się pakować.

nothing

znowu mam do dyspozycji telewizję, która zresztą coraz częściej mnie nudzi. filmy to filmy, telewizja to telewizja. wkręciłam się w "Lost", więc chyba zacznę oglądać drugą serię. w każdym razie wczoraj HBO uraczyło widzów świetnym i zabawnym "nothing" (w polskiej wersji "wielkie nic") Vincenzo Natali. przez chwilę nawet poczułam się przyjemnie oderwana od podłoża, a przez głowę przemknęła mi myśl "a jeśli rzeczywiście żadne oczekiwane reguły prowadzenia narracji nie mają tu miejsca?". muszę przyznać, że pojawił się przyjemny dreszczyk emocji mający coś wspólnego z lękiem przed zagubieniem w pustce. ale oczywiście takowe reguły są nie do ominięcia, jeśli opowiada się cokolwiek :-))) w każdym razie pewnie jest to jeden z najtańszych filmów - wystarczy blue box:-)) albo jedno pomieszczenie wyłożone białym, sprężynującym materacem.

dzikie kaczki

... są bardzo agresywne. przekonałam się nad jeziorem pod Sejnami. jedna taka wypadała z sitowia z głośnym gdkaniem, ile razy zobaczyła na pomoście kogoś z czymkolwiek do jedzenia w ręku. całe dwa tygodnie spędziłam "out in the woods", czyli w dziczy. prowadząc warsztaty. najpierw na Kaszubach, później na Suwalszczyźnie. nawet z zasięgiem było tam kiepsko, co dopiero z internetem czy czymś podobnym. czułam się tak, jakbym spędziła ten czas daleko od Polski, newsy zaczęły do mnie docierać dopiero po powrocie. między innymi taki, że jestem "wykształciuchem natargetowanym". wygląda na to, że z tytułem doktorskim będzie trzeba się kryć po krzakach niedługo... kto ogląda "szkło kontaktowe" (program absolutnie kultowy, bo dający chwilę oddechu od zatykania się codzienną frustracją), ten wie. kto nie wie, niech zajrzy na forum mówię sobie, że dystans do tego wszystkiego jest koniecznym warunkiem zachowania zdrowia i że wejście w polski dyskurs publiczny jest obec

znowu pakowanie

jutro ruszamy do Kieżmarku (Słowacja), gramy tam na festiwalu Lokal Life na szczęście to tylko 80 km stąd, więc jutro wieczorem będziemy w domu. możliwość spania we własnym łóżku jawi mi się jako coraz cenniejsza. zwłaszcza, że już pokutrze wyjeżdżam na 2 tygodnie i to wcale nie na wakacje (Marek wróci wcześniej, szczęściarz) tylko na warsztat za warsztatem. Kaszuby i Suwalszczyzna. Miejsca w Polsce, które uwielbiam, ale do pracy potrzebuję dobrej kawy z prawdziwej maszyny (stały wątek) i jedzenia, które jest wegetariańskie a nie bezmięsne. I w ogóle odrobiny wygody. Praca to praca, wakacje to co innego, wtedy mogę się myć w jeziorze. Raz na 3 dni. Dobrze chociaż, że na Kaszubach ma gotować Tadziu Bylica - to sprawdzona firma (ech, te uczty w niegdysiejszej Tęczowej Dolinie...) i nie widzieliśmy się kopę lat. Choć trzeba uważać, podobna za wegetarianizm teraz przesłuchują na policji (patrz artykuł w Przekroju o sektofobach - wreszcie ktoś nazwał te parafiańszczyznę, ciemnotę i idiotyzm

mikrokosmosy

Obraz
Ester z Tolmina przysłała dzisiaj fotkę znad Socy. To przynosi ulgę - wiedzieć, że to miejsce istnieje za naszymi plecami... Po powrocie z Tolmina sięgnęłam po Mikrokosmosy Magrisa. Inaczej się czyta tę natchnioną opowieść o Mitteleuropie, kiedy dopiero co było się w niej zanurzonym po czubek głowy. Czy może być bardziej metaforyczna trasa, niż z Krakowa przez Budapeszt do Ljubljany? (Owszem, z Krakowa przez Wiedeń do Ljubljany:-) Magris przynosi też, jak zwykle, kilka odpowiedzi, które są pomocne w wyartykułowaniu właściwych pytań. Kilka brzmień staje się w każdym razie zrozumiałych, kiedy czyta się o przejściu do sproblematyzowanej Mitteleuropy, wielkiego i melancholijnego laboratorium kultury jako źródła cierpień, które dobrze wie, co to pustka i śmierć. (s.67) Lepiej rozumiem też, skąd ten ból głowy po powrocie i uczucie klaustrofobii po lekturze tutejszej prasy i spacerze ulicami. To dlatego, że wszelka endogamia jest toksyczna; także college, uniwersyteckie kampusy, ekskluzywne

Sajeta 2006

Obraz
i już w domu. i już po Sajecie. nawet 7 dni deszczu w Alpach Julijskich jakoś ostatecznie nie przeszkadzało. Jasne, że chcieliśmy popływać canoe po Soczy i wyjść na Tolminski Triglav, ale plany i życzenia mają to do siebie, że rzadko się w pełni spełniają. Było inaczej. Koncerty w większości w klubie Mink obok Mercatora (były schron przeciwatomowy, co my mamy z tymi schronami - od Kalifornii po Słowenię), na Sotocju odbył siętylko jeden (i to najnudniejszy, żałosna forma nadętej i pretensjonalnej "nowej elektroniki" z Francji, w nimbie rewolucyjnej krucjaty anty-kapitalistycznej, oczywiście z nadgryzionym jabłkiem na pierwszym planie, a jakże oraz koleżka z Niemiec, który tak naprawdę chciałby robić disco, tylko nie wypada tak zupełnie oddać się niskim przyjemnościom). Dwa najlepsze koncerty: świetny Suchar-Majewski Mikrokolektyw (część Robotaobiboka) oraz fenomenalny Zlatko Kaucic z Trevorem Wattsem - w roznych konfiguracjach, solo i w duecie. Tym razem nie graliśmy koncertu

a w Tolminie leje jak z cebra...

no i co, mielismy plywac sobie po Socy, a tu trzeci dzien ulewa... na szczescie wieczorem troche ustaje i wychodzi slonce. ale Tolmin jak zwykle - dobra kawa w Gostilni pri Kranjcu, wysmienite czerwone wino, wszelkie dobra w Merkatorze i wieczorna muzyka. wiecej jak troche swiat wyschnie.

sesja

w międzyczasie skończyliśmy nagrywać nowy materiał. trwało to jakiś miesiąc (regularna praca co tydzień), nareszcie mamy studio pod nosem i nie trzeba nigdzie jeździć. trochę zaskakująca muzyka, również dla nas. Po raz pierwszy wydamy płytę bez głosu, wyłącznie instrumentalną. "Królową Śniegu" (zmiksowaną przeze mnie z terenowych nagrań zimowych + głos) zostawiamy na jakąś inną płytę, być może będzie to moja solowa płyta, a może pójdzie na split z Merzbowem (też dla VIVO). Pojutrze w nocy ruszamy do Tolmina (nareszcie!), jednak przez Budapeszt, a nie przez Wiedeń, pociągiem. Znowu wsiądziemy do znajomych wagonów, tym razem Hidasnemeti zostanie za szybą...

wyprawa węgierska

Obraz
o 3.05 w nocy wysiedliśmy z pociągu budapeszteńskiego, żadnej uchwytnej różnicy, jeśli chodzi o temperaturę i gęstość powietrza... ale po kolei. Dzień pierwszy - 20.07 wyszliśmy z pociągu w Hidasnemeti trochę za wcześnie, podszedł do nas kolejarz z groźną miną i kazał wsiąść z powrotem do pociągu - nie było jeszcze odprawy paszportowej. wreszcie wysiedliśmy po raz drugi (a rowery stały na peronie) i już wszystko było OK. znalezienie drogi na Gonc (brakuje mi węgierskich znaków) nie było takie trudne i już po ok. godzince piliśmy sobie znakomitą kawę w wiosce Goncruszka (nadaliśmy jej kryptonim Goncgruszka), w jakejś wiejskiej korcsma przydrożnej (karczma, jasne!), pod olbrzymim orzechem. Tak właśnie kojarzą mi się rowerowe Węgry - ciepłe, aksamitne poranne powietrze i znakomita kawka gdziekolwiek. Poczucie zagubienia (bo ledwo takie miejsce istnieje na mapie i nikt by nas tam nie wypatrzyl) i odnlazienia (bo odnajduję się poza wszystkimi terminami i pieklem kalendarza zsynchronizowane

już za 76 minut

wsiadamy do pociągu relacji Kraków - Budapeszt, ale wysiądziemy na uroczej stacji o nazwie Hidasnemeti, żeby dalej, na rowerach podążyć ku miasteczku Tokaj. U zbiegu Cisy i Bodrogu uptarujemy chwilowego raju, który znaleźć coraz trudniej. Hidasnemeti pamiętam z jakiegoś przebudzenia w środku nocy (a raczej tuż przed wschodem słońca), z niebem zaczerwienionym od mrozu i przestrzenią, za którą czaiła się puszta. To był chyba styczeń albo luty 1998 roku i jechaliśmy, żeby zagrać koncert na festiwalu w MU Szinhaz w Budapeszcie. Nocowaliśmy wtedy w ambasadzie polskiej na Wzgórzu Róż, ech, to były czasy... może chociaż halaszle, może uda się zrozumieć choć dwa słowa po węgiersku, jednym z najbardziej abstrakcyjnych języków w naszych okolicach. i za to kocham Węgry, za odpoczynek od semiotyki...

nie było soprano

Obraz
bo jakoś nam tam specjalnie się nie podobało. tak naprawdę trudno było namierzyć w gorlicach coś zjadliwego (bo ile można zjeść ruskich!). to jakiś największy mit tubylczy: że polska żywność jest taka świetna. może tak, jak się nie widziało organic food co-op za wielką wodą ani nie wyjeżdżało na bałkany czy do italii. u nas generalnie - im dalej od dużego miasta, tym gorzej. zdrową żywność (tzn. taką, którą da się zjeść i po której nie boli żołądek) na wsiach i w małych miasteczkach znają tylko z opowieści. jakoś trudno mi się zachwycać kawą rozpuszczalną w jakimś "ogródku piwnym" w bieczu (bo na rynku ogródek zamknięty w piątek o godz. 17.00). zresztą na ścianie tegoż barku wisi plazma za jakieś, na oko, 6 tys. (a co najmniej 4) więc nie rozumiem, co zabrania tym ludziom kupić ekspres ciśnieniowy za 600 złociszy (chyba już mniej, może nawet i ja kiedyś nabędę). a tak pozostaje kawa, z którą nie można wygrać - jak się jej nie dosłodzi, to jest gorzka, a jak się uda dosłodzić,

bam, bam

Obraz
jaki tytuł dać mam? (ale najpierw - zanim cokolwiek - ginko biloba czyli miłorząb japoński sprzed mojego okna, w naszym mini-miniogródku o wymiarach 3m x 2,5m). i jak przewidywałam, włosi zostali mistrzami świata. szkoda, że był to ich najsłabszy mecz. querowy framing mojej osobowści ze strony tubylczej kultury postępuje. oto, co proponował wczoraj - czerstwy, jak zwykle - onet. pl, w swoim dziale sportowym, w przegródce piłka nożna: konkurs na najładniejszą fankę. dzisiaj: dziewczyny i żony piłkarzy (sonda z głosowaniem, na najładniejszą). młodzieńczą fazę feminizmu mam już za sobą, ale onet jest po prostu głupi, nudny i żenujący. i czerstwy, jak kaczka, co ziemniakiem się stała. i stosują cenzurę, mój komantarz wcale się nie pojawił, a zaczęłam nowy wątek. mogę sobie popatrzeć na dziewczyny, fakt, są ładne. ale żeby choć raz konkurs na "ładnego fana", dla złamania rutyny. nie "przystojnego" a "ładnego" właśnie. cute - w tym sensie. oprócz tego w zastras

rozkosze chwilowego zakorzenienia

tak właśnie. po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spędziłam 6 dni pod rząd we własnym domu (oraz w jednym miejscu). to bardzo przyjemne, choć oznacza też konieczność walki z kurzem i pajęczynami uporczywie odradzającymi się pod kątach, z całą tą materią nieustannie próbującą nas pochłonąć. można też spojrzeć na to od innej strony, choć czasem wzdragam się przed tym - przypomniała mi o tym praca Dust Breeding Man Raya, którą znalazłam w sieci. kurz ma też miękką fakturę, która przypomina plusz. kurz kojarzy mi się z ciszą i późnojesiennym zachodem słońca. może dlatego, że dawno temu, moje zajęcia na pierwszym roku studiów (obecna AP, gdzie kiedyś zaczynałam...) najczęściej odbywały się w salach z oknami zwróconymi ku zachodowi, na ostatnich piętrze gmachu przy ul. podchorążych. niektóre były śmiertelnie nudne, więc jedyne, co pozostawało, to obserwacja skomplikowanych relacji światła i drobin kurzu unoszących się w powietrzu. o tym właśnie jest dla mnie Dust Breeding .

plyty, kontakty, koments please

fajnie jest dostawać sygnały, że ktos tu zagląda! jeśli jednak chcecie dostać odpowiedź, dołączajcie swoje adresy e-mailowe. W innym przypadku widzę tylko "anonymus-blogger..." etc. i nie moge odpisać. Taki jest kłopot np. z Radkiem z San Francisco - Radku, jeśli tu zaglądasz, to odezwij sie ze swoim adresem... najlepiej pisać do nas bezpośrednio ze znanej strony, która figuruje w linkach . (najlepiej zdaje się klinknąć na "kontakt"). i tak ja to odbieram:-)) dotyczy to także płyt - można je kupić od nas bezposrednio, albo w serpencie albo u vivo , whatever. kapitalistyczni krwiopijcy w empiku potrafią narzucić i z 200 procent marży, jak to było w przypadku amerykańskiej płyty "nytu"... uff, gorąco. Marek lata gdzieś w terenie z grupą studentów ochrony środowiska, ja teoretycznie powinnam gnać z tłumaczeniem. włosi będą mistrzami świata, na 100%! Super, wolałam ich niż brazylię od samego początku!

tęsknię za wodą

Obraz
Tak było rok temu w Tolminie, mam nadzieję, że teraz też tak będzie. Zanim jednak wsiądziemy w Wiedniu do autobusu Praga - Triest (och, ta symbolika geograficzno-kulturowa!:-) muszę jeszcze uporać się z tłumaczeniem książki, no i to jeszcze całe trzy tygodnie. Wcześniej może się uda wyruszyć na rowerach z Budapesztu wzdłuż Dunaju do Bratysławy (a po drodze pohasać sobie po malowniczych wzgórzach wokół Szentendre). Póki co, muszę wracać do tłumaczenia.

pierwsze półrocze za nami

przerzuciłam dzisiaj kartkę w kalendarzu i okazało się, że muszę w ogóle odwrócić go na drugą stronę. minęło pierwsze półrocze 2006... w ten sposób niespotrzeżenie upływa czas. zawsze wydaje mi się, że można jakoś ten upływ pochwycić, nakreślić jakąś granicę, żeby świadomiej żyć, ale ostatecznie wszystko się rozpada na miliony pojedynczych zdarzeń i kiedy budzę się rano, to codziennie prawie stwarzam świat od nowa. albo zdarzenia zlewają się ze sobą w ciągi, dla których podział na dni czy godziny nie ma żadnego znaczenia. tak czy owak, mój czas jest nieciągły i absolutnie nielinearny (żeby nie powiedzieć, cyberdyskursywny). we czwartek z sukcesem obroniła się Monika, więc miała miejsce mała imprezka w Krakowie na Fieldorfa, u Marty, która właśnie otwarła przewód. mam niejasne wrażenie, że powinnam to wszystko jakoś uczcić, ale tak naprawdę nie mam pojęcia jak. pijaństwa nie mają żadnego sensu (ten ból głowy, kłopoty z żołądkiem i nieadekwatność następnego poranka! - jak można to w ogól

jestem dr

Obraz
i co? i na razie nic. chociaż... w niedzielę było na Podhalu małe trzęsienie ziemi wiązałabym to jednak raczej z koncertem, jaki zagraliśmy w sobotę wieczorem w Gdańsku, na dachu Plamy. baliśmy się, że nasze dwa generatory fal sinusoidalnych + bas Tomka (co ostatnio nieczęsto się zdarza) mogą pozbawić dachu nad głową mieszkańców Zaspy (jak wiadomo, wielka płyta, słabo odporna na niskie częstotliwości), ale poszło najwyraźniej w grunt. Tylko 3 stopnie w skali Richtera, bo paczki były nie za wielkie. ale do rzeczy... teraz powinnam chyba napisać ad rem : 19. czerwca obroniłam pracę doktorską (zatytułowaną etc. etc. - to w poprzednim poście) a dwa dni później mój tytuł naukowy zatwierdziła Rada Wydziału. Chyba polubię sporty ekstremalne (Czesi i Słowacy mówią adrenalinove i to jest lepsze określenie w tym przypadku), bo to było zdarzenie bardzo stresujące i bardzo przyjemne jednocześnie. Łudziłam się, że po tym wszystkim będę mieć więcej czasu, ale gdzie tam.. znowu przepakowuję tylko to

deszczszczszcz

tak właśnie. nie da się żyć w kraju, gdzie ciągle jest zimno, groteskowo i którego reprezentacja futbolowa stale przegrywa. Marek nie ogląda piłki nożnej i w ogóle się na niej nie zna, a ja czasem tak i mamy chwile podgrzanych debat w domu. co tylko poglębia naszą alienację, przy codziennych materiałach w telewizji poświęconych sposobowi radzenia sobie żon z futbolową gorączką ich mężów. a więc to kraj idealny dla queerów. na razie najlepszym meczem, jaki widziałam był pojedynek (tak mówią komentatorzy) Włochów z Ghaną. ale kibicuję Czechom (rozgromili USA 3:0, gra u nich znowu Nedved, złoty chłopak). zbliża się godzina zero, w poniedziałek "odbędzie się obrona pracy doktorskiej Gender w kulturze audiowizualnej mgr Anny Nacher". I to gdzie, przy ul. Kanoniczej w starożytnym mieście Krakowie, pod starożytnym Wawelem. To dlatego ostatni wpisa na blogu mam z 4 czerwca. Niebawem to się zmieni. Marek właśnie testuje nasz nowy generator dźwięku, tym razem działa na światło, co wy

uwalnianie z okowów nudy

dzisiaj będzie uwalnianie z okowów nudy i powagi . bo pogoda jest jeszcze gorsza niz paszczaki w TVN24.

po objezdzie

to był dopiero weekend. we czwartek jechaliśmy cały dzień znajomą trasą do Bratysławy, ledwie znaleźliśmy pół godzinki na haluszki gdzieś pod Żiliną oraz na kawkę w tradycyjnym barku naprzeciw zamku w Trenczynie. Prosto z samochodu na próbę dźwięku, ledwo starczyło czasu, żeby odebrać klucze od lokum (użyczonego przez Instytut POlski w Bratysławie) i uścisnąć prawicę Petera Suleja z Vlny. Na szczęście bardzo sprawny pan akustyk nie miał żadnych problemów i o 17.00 mogliśmy stawić się pod Narodnym Divadlem na spotkanie z Sziną i DAnem (Dlhe Diely). Jak się okazało, BA to małe miasto i wpadliśmy także prosto w objęcia Potkana i Eleny. Z Dlhymi Dielami poszliśmy tradycyjnie na 'maly poharik' do knajpki na lodzi przy nabrzezu i godzinka ledwo starczyla, zeby wymienic podstawowe informacje i wrażenia z naszych ostatnich podróży (oni grali w Londynie, my w USA). Wróciliśmy do A4 na obiad ('klasik' czyli vyprażany syr, zemiaky i velke pivo) i na szczątkowe pogaduchy z organiza

zwykły jazz

Obraz
montepulciano d'abruzzo jest pewną odmianą po całej kolekcji tegorocznych win bułgarskich. lubię jednak odmiany - czy raczej nie lubię, kiedy z niewiadomych powodów zamykam się w kręgu dobrze znanych rzeczy (kosmetyków, ubrań, jedzenia, partnerów, przyjaciół i podróży w te same miejsca - do Krakowa:-))), czuję się wtedy skostniała. Więc po odmianie, którą wniosło australijskie Shiraz (lub, jak kto woli Syriah), jeszcze na Brooklynie u Tomka i Asi, wracam do korzeni: Montepulciano d'Abruzzo, wino, od którego się to wszystko zaczęło. Włochy, 1997, u progu Karpat Magicznych. Enigmatyczne, ale jakże prawdziwe. A za tydzień białe, lekkie, jak życie nad brzegami Dunaju w maju winko z Pezinka, ze znajomej piwnicy na uboczu Hlavneho.

i już

Już mam polskie znaki. Czego nie ma: sushi barów, Amy, mostu williamsburskiego, chasydów na ulicy. Co jest: mizeria, brud w umysłach, nowe znaki drogowe ("w dniach 26. - 28.05 z powodu wizyty papieża objazd dla pojazdów powyżej 12 DMt"). Jeszcze 8 dni i będę w Bratysławie.

brooklyn blue...

Obraz
na wylocie. staram sie o tym nie myslec. odsuwam od siebie depresje, ktora bedzie nieunikniona. dekompresja zawsze jest bolesna. to, o czym myslec tutaj - ze jest mozliwe, ze przeciez wystarczy tylko wziac sie do roboty - juz pojutrze zostanie pochloniete przez te smole, ktora szczeelnie wypelnia kraj nad wisla do wysokosci oddechu. rozmawialismy o tym wczoraj przy kolacji, z Tomkiem i Asia, na ten sam temat byl mail od Rafala z Hati. jedyna strategia przetrwania jest nieustajaca aktywnosc, ale to taka, ktora nie pozwala za bardzo rozgladac sie na boki. moze dlatego zawsze biore na siebie zbyt duzo obowiazkow, to szalenstwo jest pewna forma ucieczki i zawsze odbywa sie troche niepostrzezenie, jakbym wpisujac zadania do kalendarza byla zupelnie gdzie indziej. poki co, wloczylismy sie dzisiaj po Manhattanie, w dol i w gore Broadwayem, rozkoszujac sie wydawaniem pieniedzy (i jednoczesnie bardzo sie meczac, Bauman ma racje, konsumpcja jest rowniez ciezka praca). nie byly to jakies wielkie

nie brooklynski most

Obraz
nie, nie brooklynski. williamsburg bridge. ktorym spacerowalismy o 24.00, po koncercie w klubie Tonic, i czulismy sie szczesliwi. rzezby ze swiatla wokol nas, za nami, przed nami. ruch. ludzie jezdza na rowerach spaceruja. za mostem spotykamy shannon, ktora krzyczy: "hey, magic carpathians!". przed chwila byla w tonicu, teraz zmierza na urodzinowe party gdzies tam, w plataninie ulic. wedrujemy dalej i przypomina sie kazdy bliski sercu film: brooklyn boogie, lulu na moscie, dym, clerks, kawa i papierosy, film Spike'a Lee o goracym Brooklynie i MArtina Scorses o jego Nowym Jorku... czuje, ze Wielkie Jablko stalo sie odrobine i moje. dobrze znane ulice (lepiej niz na przyklad w Lomzy czy Olsztynie), ulubione miejsca sniadaniowe (bajgle i kawa), ulubione sushi bary (rolki z avocado sa i tutaj...). przygladanie sie ulicy z poczuciem, ze jestem u siebie. small talk z wlascicielem bookstore'u Albatros przy czwartej ulicy, zawrot glowy w http://www.strandbooks.com - w koncu

polnoc, polnocny zachod

Obraz
(fot. - Anna Nacher) od ostaniego wpisu minelo zaledwie kilka dni (raptem cztery), a oznaczaja dla mnie cala epoke. od Davis w Kalifornii, ktore jest wlasciwie duzym kampusem, po Seattle w stanie Waszyngotn (a po drodze bardzo mily przystanek u dziewczyn z kapeli punkowej w POrtland). Udalo nam sie w koncu pojechac do Seattle samochodem, z Larrym (DJ, pol krwi Indianin z poludniowej Kalifornii, ktorego mieszkanie w SAcramento przypomina duza kaplice wyznawcy Santerii, czlowiek nadzwyczaj serdeczny i obdarzony sklonnoscia do tubalnego smiechu) oraz Andym (dzwiekowcem z rozglosni KDVS w Davis) - rozwazalismy opcje: Greyhound, kiedy okazalo sie, ze Andy dysponuje samochodem i chce pojechac z nami do Seattle (16 godzin jazdy). Wczesniej zagralismy w Davis 3 koncerty - w schronie przeciwatomowym (bardzo dziwne miejsce), w Delta of Venus oraz w 97 minut zupelnie improwizowanej sesji w bardzo ciekawym akustycznie holu rozglosni (z Amy z Living Breathing MUsic). Po drodze zajechalismy do niezw

karpaty at bay

taaa... codzienna kawka u Kolumbijczykow (Cole Coffee, rog College St. i 63-ej) - czy musze dodawac, ze organiczna? - w poblizu Berkeley, kalifornijskie truskawki, na sniadanie granola z jogurtem, obiady duzo pozniej niz zwykle, w przyjemnym towarzystwie (kalifornijska kuchnia fusion, ktora uwielbiam, a ktorej nie ma na razie prawie nigdzie na swiecie, probka to np. burrito z chinskimi warzywami mu shu w srodku i sosem inspirowanym pesto), bez kolacji, smoothies Odwalla... Oh maaan. Oh MAAAAAAN. Czasem musze zagladac na onet, zeby sprawdzic konto Karpat i wtedy oblewa mnie zimny pot. Ze strachu. Dopoki nie beda odbierac paszportow, jest niezle, bo zawsze mozna spakowac plecak i fiuuuu w kierunku normalniejszych rejonow swiata, gdzie mniejszy ulamek populacji cierpi na powazne schorzenia mentalne. A kiedy juz fala zimnego strachu przetoczy sie przez moj zoladek, pojawia sie obrzydzenie. I zmeczenie. Mam wrazenie, ze w Polsce zaczyna smierdziec, a ten smrod przebija sie nawet przez kalif

coast to coast

Obraz
(Cole Coffee na rogu College i 63-ciej, w poblizu Berkeley - fot. Marek Styczynski) no wiec udalo sie! siedzimy w zakatku Oakland, gdzie zaczal sie ruch Czarnych Panter, a miejsce nosi nazwisko Jacka Londona. Dwa samoloty i trzy starty po wyruszeniu z - jak to okreslila Cristina - malego lotniska Providence. Security checks na lotniskach amerykasnkich to rzeczywiscie troche too much. Generalnie przystaje na to, ale kiedy otwarli plecak Marka i wyciagali po kolei stare sandaly, worek z brudna bielizna i plastikowy mikrofon, to poczulismy sie troche dziwnie. Jeszcze dziwniej poczulam sie, kiedy zaprosozno mnie do komory, w ktorej gazuja czlowieka czyms z gory. Podobno chodzi o zarazki, wirusy itp. ale spotyka to ludzi podejrzanych o kontakt z podejrzanymi substancjami. Nie wyjasniaja po co to robia ani na czym to polega, kaza tylko wejsc do komory i czujesz gaz z gory. Fun. Kolowalismy dwa razy, bo 9-cioletnia dziewczynka wpadla w histerie i jej krzyki: "I don't wanna die",

terrastock, part 2

Obraz
(Neal, ja i Cristina - fot. Marek Styczynski) i jak tu zapisac te dwa dni? od czego zaczac i na czym skonczyc? przed chwila przyszla Crtistina i stwierdzilysmy: we need some time to process it. No wiec potrzebuje troche czasu, zeby jakos to wszystko uporzadkowac. Trzy dni wypelnione muzyka, ale rownie dobrze moglabym napisac 10 dni albo 20, bo czujemy (oboje z Markiem), ze tak wlasnie wygladal uplyw czasu tutaj. Zbyt wiele sie dzialo, zeby to ujac w jakas rozsadna narracje. Podziele to najprosciej jak sie da: highlights (kolejnosc bez znaczenia): Bardo Pond, Charalambides, Windy& Carl, niektore fragmenty Ghosta, Kemialliset Ystavat, jedna z piosenek Kitchen Cynics (czyli naszego sasiada), organizacja. odkrycie wszechczasow: Spires That In the Sunset Rise (riot grrls psychedelic abstract bastardized punk world) - cztery dziewczyny, ktore swietnie sie bawia, a Meredith Monk pewnie by sie cieszyla slyszac, jak uzywaja glosow. ale to cala reszta czyni Terrastock. czyli dziesiatki inter

terrastock

Obraz
(Isobel z Bardo Pond - fot. Marek Styczynski) No wiec zaczelo sie! Wczoraj! Po znakomitej kolacji, ktorej towarzyszyly bardzo interesujace rozmowy z naszymi gospodarzami, wyruszylismy do AS220. Zdazylismy akurat na Urdoga, ktorego perkusistka, jak sie okazalo, studiowala w Polsce 'film-making'. Bardzo transowa miejscami rockowa jazda, ale z bardzo przyjemnymi psychedelicznymi wycieczkami. Odpuscilismy sobie Major Stars, poczatek nie byl zbyt fascynujacy: rzezenie pieciu gitar + perkusja, a muzyki jak na lekarstwo. Zadziwiajace, ze tyle osob na scenie potrafi wyprodukowac tylko tyle. Jesli chodzi zreszta o psychedeliczny noise, to Bardo Pond pozostaja mistrzami. POgadalismy chwilke z Michaelem, Isobel i Johnem - to zadziwiajace, ze po tylu latach pamietaja jeszcze tamta zwariowana noc w Lemur House i koncert w Khyber. Zreszta, moze nie ma sie co dziwic, my przeciez tez mamy to niezwykle spotkanie w pamieci. Sa takie momenty, kiedy ma sie wrazenie wrecz namacalnego dotkniecia nie

i juz providence!

Obraz
w dalszym ciagu wolnosc od diakrytyki... (wymuszona przez Maca tym razem, pewnie moglabym zmienic ustawienia, ale szkoda czasu). 5 i pol godziny Grehoundem z NYC do Providence to jednak nie calkiem rozkosz, zwlaszcza zwazywszy na nerwowa jazde taksowka po Manhattanie, zeby zdazyc na autobus o 10.15. Porth Authority (czyli glowny tutejszy dworzec pks:-)) miesci sie na rogu 42. ulicy i 8 alei, a wiec w samym srodku Manhattanu. Chyba zaczynam rozumiec, na czym polega nowojorski stres i dlaczego tutejszych oskarza sie o nieuprzejmosc. Zasady sa jasne: nie ma miejsca na budyn , bo odrobina nieuwagi naprawde moze diametralnie zmienic twoje zycie... Ale gdybym miala kiedys wolne 3 miesiace i wolne jakies 2 tysiace dolarow, to ruszam w objazd Ameryki Greyhoundem. To niepowtarzalne doswiadczenie, ktore chyba najlepiej pozwala poznac ten kraj, ktory z okna Greyhounda jest ogromny, bardzo roznorodny i nieprzystajacy do zadnych stereotypow (ani tych any- ani tych filoamerykasnkich). No wiec jeste
Obraz
Wbrew pozorom to nie jest scena z Canal Street i ulicznych straganow, ale z naszego nagrania w WFMU (fot. Scott Williams). Nie mam tutaj polskich znakow, rezygnuje wiec z diakrytyki na jakis czas. Przeprawilismy sie subwayem oraz WTC Path do Jersey City i usiedlismy w sloncu na nabrzezu, ktore tak dobrze pamietamy. Piec lat temu bylo stad widac iweze World Trade Center... Teraz mijalismy Ground Zero miedzy Chambers Street a WTC Path i nie da sie ukryc, zimny dreszcz przebiega po plecach. Zwlaszcza, kiedy czytamy: to jest pozostalosc po WTC a nad glowa widzimy postrzepiony siding... W ciagu tych pieciu lat skonczyla sie pewna epoka, rozmawialismy o tym z Chrisem i Richem po nagraniu, o tym, co w tym czasie stalo sie ze swiatem, radiem i z nami. Wszystko sie zmienilo, ale WFMU w dalszym ciagu jest ostoja audiowedrowcow i wolnych duchow. Jutro ruszamy Grehoundem do Providence i tak rozpocznie sie rozdzial zatytulowany Terrastock. O jet lagu, spacerze po brooklynskim moscie, betonowo-alum

końcowe odliczanie

Obraz
Tak było w 2001 roku... Your Voice From The Moon Kawabaty Makoto jest świetnym podkładem muzycznym do naszych ostatnich przygotowań: drukuję teksty, zapisujemy swoje 'partytury' w kilku wersjach (z on-line włącznie), uzupełniam Plaxo, pakuje podkoszulki i dżinsy, które już chyba zostaną w swojej ojczyźnie. Szkoda, że programowo nie zabieramy ze sobą żadnej muzyki (ani na MP3 ani na dyskach ani w ogóle na niczym, żeby nie obciążać umysłu i nie separować się od tego, co się zdarza podczas podróży), Makoto byłby FANTASTYCZNĄ propozycją na długie godziny w samolocie. Umilę je sobie (o ile w ogóle da się czymś umilić 9 i pół godziny w samolocie) za to "Scenes from American Deserta", które przypomniały mi o mojej fascynacji Południowym Zachodem. Jaka szkoda, że tym razem nie dotrzemy na pustynię...

odliczanie

Jeszcze tylko mniej niż 72 godziny do wylotu... Amok podróżny trwa już od kilku dni i zdaje się powoli wchodzić w fazę apogeum. Dzisiaj ścigaliśmy faceta, która robi mi przegląd gitary, bo beztrosko chciał umówić się na po świętach. Marek wędrował w strugach deszczu z naprawioną gitarą (wymienione gniazdo) w nowym pokrowcu (może wytrzyma LOT), ja siedziałam przy komputerze, kot obrażony. Obrażony to dopiero będzie od poniedziałku. Świąteczna krzątanina z tej perspektywy jawi się jak dziwaczny rytuał z obcej planety, a my czujemy się trochę kosmicznie z paczką szpinaku i pięcioma jajkami w lodówce.

muzyka-polityka

słuchając Anima Sound System z sieci myślę sobie, że połączenie muzyki tanecznej z politycznym przekazem stanowi szczególną mieszankę wybuchową - zmysłowa przyjemność, jaką daje muzyka taneczna o bardzo "groovy" potencjale, koduje się z wezwaniem do walki o swoje prawa. TO może / musi wzniecić rewolucję! to chyba dlatego popmachina tak mocno pracuje, żeby ten potencjał przyswoić (ale on się sam o to prosi) albo znieczulić (kultura dragów, zwłaszcza trawy i haszu, jaka towarzyszy części tej muzyki). No ale po rave nic już nie jest takie samo... Więc Shake Your Ass przyjacielu.

miejski fetyszyzm

W weekend oddawalam sie fetyszystycznym przyjemnosciom zakupowym. To znaczy w tym wszystkim nie chodzi o samo kupowanie, ale o zanurzenie się w świecie fantazji, designu, wyglądu, pozoru, gry... Jak pisze Walter Benjamin w Pasażach : Moda, jak rajfurka, żywe ciało kojarzy ze światem nieorganicznym, do żyjącego stosuje prawa truposza. Fetyszyzm, leżący u podstaw tego, co nieorganiczne, jest jej nerwem witalnym. Nie ma jednak ta zabawa wiele wspólnego z kultem towaru - już raczej chodzi o wcielanie się we wciąż inne role, zabawę maskami i rolami w ciasnej przestrzeni przymierzalni i w wielkiej przestrzeni wyobraźni. I zmysłową przyjemność włączania się w ruch wielu takich historii rozgrywających się w tym samym sklepie, wibrującym w rytm muzyki i owładniętym ruchem. To przyjemność, w której najbardziej lubię zanurzać się sama, bez żadnego towarzystwa.

berlin

Obraz
berlin , originally uploaded by nytuan . Berlin – miejsca 5.04.2006 Ostbanhof, najciemniejsza strona Berlina, DeDeeR w postaci fluidu emanującego z betonowych bloków, które pozostały szare mimo, że w ramach gigantycznych ruchów finansowych postarano się trochę umilić te osiedla. Otóż prawda jest taka, że nie da się ich umilić. Pozostają stalowoszare jak oczy Ericha Honeckera, niezależnie od aktualnego koloru fasad. Chociaż może jest to kwestia jakiegoś szaleństwa kwadratów i bloczków, absolutnie żaden element nie wyłamuje się z tej estetyki, drzewa rosnące wzdłuż alei wydają się zanikać, jakby ostentacyjnie przestawały istnieć w zderzeniu z tym geometrycznym rozpasaniem. Kolejki do kas, na szczęście Jutte dzowni z propozycją przełożenia spotkania na 19.00, bardzo nam to odpowiada. Jest więc czas, żeby pojechać na Alexanderplatz i wejść w kontakt z moim absolutnie kultowym obiektem, czyli wieżą. Od pierwszej wizyty w Berlinie, gdzieś z 10 lat temu, uosabia dla mnie ambiwalen

kreuzberg

Obraz
kreuzberg , originally uploaded by nytuan . Berlin - zdarzenia 4.04.2006 Ostatnie dni, jak zwykle w Berlinie, minęły w zawrotnym tempie. Przez trzy dni właściwie nie opuszczaliśmy KMA Antenne przy Friedrichstrasse 2, wychodziliśmy od Ewy przed 10.00 i wracaliśmy do zacisznego azylu zazwyczaj ok. 23.00. Całe dnie mieliśmy wypełnione pracą z młodymi ludźmi nad powstającym zupełnie od zera utworem muzycznym. Już pierwszego wieczoru okazało się, jak małym kosmosem jest Europa Środkowa: na party podszedł do nas Luka ze Słowenii, z którym spotkaliśmy się na festiwalu Sajeta ubiegłego lata a chwila rozmowy z Raminte z Litwy wystarczyła, żeby okazało się, że mamy wspólnego znajomego, Ramunasa Jarasa . Ustąpiło więc poczucie chwilowego zagubienia związanego z faktem, że jadąc tutaj, nie bardzo wiedzieliśmy, jaka jest nasza rola w projekcie Junge Botschaften für Mitel- und Osteuropa (Musik Erweiterung: Europa jams! – einem Film-Happening – vom 29.3. bis 2.4 in Berlin), w skrócie JuBoMio. Ju