Sajeta 2006


i już w domu. i już po Sajecie. nawet 7 dni deszczu w Alpach Julijskich jakoś ostatecznie nie przeszkadzało. Jasne, że chcieliśmy popływać canoe po Soczy i wyjść na Tolminski Triglav, ale plany i życzenia mają to do siebie, że rzadko się w pełni spełniają. Było inaczej. Koncerty w większości w klubie Mink obok Mercatora (były schron przeciwatomowy, co my mamy z tymi schronami - od Kalifornii po Słowenię), na Sotocju odbył siętylko jeden (i to najnudniejszy, żałosna forma nadętej i pretensjonalnej "nowej elektroniki" z Francji, w nimbie rewolucyjnej krucjaty anty-kapitalistycznej, oczywiście z nadgryzionym jabłkiem na pierwszym planie, a jakże oraz koleżka z Niemiec, który tak naprawdę chciałby robić disco, tylko nie wypada tak zupełnie oddać się niskim przyjemnościom). Dwa najlepsze koncerty: świetny Suchar-Majewski Mikrokolektyw (część Robotaobiboka) oraz fenomenalny Zlatko Kaucic z Trevorem Wattsem - w roznych konfiguracjach, solo i w duecie. Tym razem nie graliśmy koncertu, prowadziłam warsztaty głosowe (ale osiągnęliśmy niezły wynik: całkiem sporo sprzedanych płyt i dwie wzmianki w słoweńskim Delo relacjonującym rzetelnie każdy dzień festiwalu). Bardzo pięknie nam się z grupą warsztatową śpiewało - nagraliśmy efekt końcowy w trzech wersjach i kto wie, może nawet będzie z tego jakaś płytka (po zmiksowaniu). W Słowenii znakomicie się pracuje i przyjemnie podróżuje - ludzie są mili, otwarci, przyjacielscy i porządni. Na przykład sami z siebie dadzą zniżkę na pokój w hostelu w Ljubljanie (bo już kiedyś tam nocowaliśmy) albo konduktor nie policzy za przejazd pociągiem "bo to przecież tylko jedna stacja". Że już nie wspomnę o bardzo wzruszających powitaniach i pożegnaniach. POjawiły się też smutne wieści - jeden z Tolminskich Madrygalistów (pasterz) w listopadzie popełnił samobójstwo... Szulc nie mógł przyjechać, nie mógł zostawić swoich krów, bo ze względu na straszliwą suszę musi donosić im codziennie wodę do picia na halę... Susza rzeczywiście pozostawiła swoje piętno - bukowe lasy, którymi pokryte są stoki nad Soczą wyglądały wręcz na przypalone.
Poza tym wszystko w Tolminie idzie swoim trybem - znowu piliśmy codzienną kawę w Gostilni Pri Kranjcu (oraz ze względu na uporczywy deszcz zajrzeliśmy chyba do wszystkich miejscowych barów, kawiarni i okrepcewalnic). Jedzenie serwowała tym razem stołówka Dijaskiego Domu (bo noclegi już nie w Paradiso, które właściciel chyba nie bardzo jest za festiwalem - ale który ozdobił za to wejścia świecącymi palmami i pomalował cały przybytek w kolorze fuchsia + zielonym). Było kilka wpadek (ryż z sosem pomidorowym, brrrr....), ale za to było też dużo warzyw i owoców (w pełni dojrzałe brzoskwinie...). No i dostaliśmy słynną tolminską frikę, miejscowy przysmak z jajek, ziemniaków i sera, o którym wspominał nasz przypadkowy towarzysz z pociągu relacji Budapeszt - Ljubljana (osiem godzin zygzakowania po Europie Środkowej). Jak się już człowiek przyzwyczaił do egzotycznych zestawień (np. polenta z friką - tzw. dzień "żółty"), to kuchnia okazała się zupełnie smaczna (zwłaszcza w porównaniu z tzw. analogicznymi sytuacjami w Polszcze, gdzie stołówki zawsze serwują zdechłą marchewkę w charakterze warzyw a kuchnia wegetariańska oznacza granulat sojowy bez końca pod różnymi postaciami). Ech, i to wino z plastikowego kanistra w Minku... Teraz będę mieć problem - lepszy refosk słoweński czy Melnik w Melniku. A może tokaj w Tokaju? Pod koniec jesieni trzeba będzie rozstrzygnąć ten ranking robiąc zapasy winne na zimę. Tylko gdzie tu nabyć refosk u nas? Trzeba będzie ruszyć przez Budapeszt i Ljubljane na alpejskie szlaki. Co sobie i tak obiecujemy już po raz drugi - tym razem jednak bogatsi w doświadczenie. Do Słowenii bardzo ładnie i stosunkowo niedrogo daje się dojechać pociągami przez Budapeszt. W dodatku koleje węgierskie i słoweńskie są bardzo przyjazne dla rowerzystów. Nie to, co PKP, gdzie - owszem, trafiają się wagone do przewozu rowerów, ale generalnie kolejarze to czerstwe kazie (Elokwentny Kaziu, jak widziałam na Onecie szerzy swój infantylizm za pomocą bloga) i traktują nas zawsze chamowato, a o pomocy z ich strony można tylko pomarzyć. W Słowenii i na Węgrzech przedziały do przewozu rowerów są w KAŻDYM pociągu, a cały wysiłek rowerzysty sprowadza się do podprowadzenia roweru pod taki właśnie oznaczony przedział.
A po powrocie - jak zwykle. Wsiedliśmy do taksówki pod dworcem o 4.55 rano i powitało nas sączące się jadowicie ("nawiedzony" głos) Radio Maryja. Chamowaty taksówkarz przywitał nas - rozgrzanych jeszcze budapeszteńskim ciepełkiem - stwierdzeniem, że nareszcie pogoda jest świetna, bo się ochłodziło i deszcz "polewa"... Jak widać, ze słuchaczami Radyja nie możemy się zrozumieć w najprostszych kwestiach...
Będzie być może kilka zdjęć (choć aparat to niezupełnie Zorka 5)


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104