kreuzberg

kreuzberg
kreuzberg,
originally uploaded by nytuan.
Berlin - zdarzenia
4.04.2006
Ostatnie dni, jak zwykle w Berlinie, minęły w zawrotnym tempie. Przez trzy dni właściwie nie opuszczaliśmy KMA Antenne przy Friedrichstrasse 2, wychodziliśmy od Ewy przed 10.00 i wracaliśmy do zacisznego azylu zazwyczaj ok. 23.00. Całe dnie mieliśmy wypełnione pracą z młodymi ludźmi nad powstającym zupełnie od zera utworem muzycznym. Już pierwszego wieczoru okazało się, jak małym kosmosem jest Europa Środkowa: na party podszedł do nas Luka ze Słowenii, z którym spotkaliśmy się na festiwalu Sajeta ubiegłego lata a chwila rozmowy z Raminte z Litwy wystarczyła, żeby okazało się, że mamy wspólnego znajomego, Ramunasa Jarasa. Ustąpiło więc poczucie chwilowego zagubienia związanego z faktem, że jadąc tutaj, nie bardzo wiedzieliśmy, jaka jest nasza rola w projekcie Junge Botschaften für Mitel- und Osteuropa (Musik Erweiterung: Europa jams! – einem Film-Happening – vom 29.3. bis 2.4 in Berlin), w skrócie JuBoMio. Już podczas tego wieczornego party stało się jasne, że chętnych do muzykowania nie brakuje i że – co najważniejsze – gotowi są do wspólnych improwizacji.

Zręby utworu powstały pierwszego dnia, dzieciaki zdecydowały, że ma to być reggae. Wyszło reggae z elementami ragga i ska (my i reggae…) Wyszedł bardzo melodyjny, kołyszący utwór, z bogatą harmonią, w której dało się odnaleźć wiele linii melodycznych. Co prawda reggae w roli utworu jednoczącego rozliczne nacje Europy Środka to koncept bardzo specyficzny, ale jakoś tam zgodny z pokrętną logiką globalnej rewolucji.

KMA Antenne to świetna przestrzeń do pracy. Na miejscu mamy wszystkie potrzebne instrumenty, pełne nagłośnienie, kilka sal i w czasie przerw zazwyczaj dodatkowo muzykujemy z Luką, Raminte i innymi chętnymi (saksofonista Arne i Feliks grający na basie też chętnie wypuszczają się na takie wycieczki).

Koszmarne jest tylko to, że po podróży pociągiem dopadł mnie katar, a wkrótce również gorączka i ogólne przeziębienie. Najchętniej położyłabym się do łóżka, tym bardziej, że przez cały czas muszę walczyć z sennością. Niby nie wstajemy wcześnie, bo o ósmej, ale kładziemy się spać – po wszystkich fascynujących rozmowach z naszą gospodynią - dobrze po północy. Krytycznym dniem jest sobota, która wygląda tak: 10.00 meeting, rozdanie ról na dzisiaj, nagranie piosenki, która powstała (a złożył się regularny big band z 15 osób!), później mamy jedyną możliwość, żeby przygotować zarysy programu, który zagramy na wieczornym koncercie z niektórymi uczestnikami, więc na obiad przychodzimy spóźnieni, kiedy wszyscy już kończą, o 13.30; ledwo kończymy kreatywną grochówkę (neue deutsche cuisine), o 14.15, trzeba się zbierać do studia, gdzie ma być nagrywany wideoklip do naszej piosenki - podróż metrem do Mitte, o 15.00 zaczynamy i w gorącym świetle lamp blue boxa kołyszemy się, tańczymy, powtarzamy, robimy nakładki i tak dalej do 17.15; szybko z powrotem, o 18.00 soundcheck, zaczyna się zamieszanie, bo okazuje się, że nikt nie ma pomysłu na porządek wieczornego party, które jest zaplanowane na 20.00, z koncertem w dużej sali KMA; w końcu lądujemy w jakiejś cafe i mamy 30 minut, żeby porozmawiać tylko ze sobą; kiedy o 21.15 docieramy do Antenne Jutta nerwowo rozgląda się w poszukiwaniu nas, Luki i Raminte (okazuje się, że ani Feliksa, ani Aleksa, którzy pracowali z nami nad piosenką, nie będzie – w końcu sobota… i że – z muzyków - tylko my zostaliśmy na placu boju); zaczynamy więc koncert ok. 21.30, najpierw wspólna piosenka, później od razu przechodzimy w nasz program, pomyślany w taki sposób, żeby w dowolnym momencie chętni z publiczności mogli dołączyć; zjawia się Czarny tancerz, który ewidentnie czuje, o co chodzi (to ciekawe, bo muzyka, którą gramy ma się przecież do afrykańskich tradycji zupełnie nijak – no, chyba, żeby uwzględnić potencjał free jazzu - a jednak w międzynarodowych sytuacjach zawsze znajdujemy z Czarnymi muzykami wspólny język), impreza się rozkręca i gra nam się naprawdę dobrze, ale kiedy kończymy po wszystkich interesujących rozmowach z nowymi znajomymi, jest 0.30; wędrujemy w głąb Kreuzbergu ulicami, po których ludzie przemieszczają się z jednych imprez na drugie albo po prostu wracają do domu; u Ewy kolejne party, wpadamy w sam jego środek ze świadomością, że nie spełnimy oczekiwań gości co do naszego grania, bo po prostu padamy z nóg; przysiadamy więc z Jackiem i Anią (czyli Galerią Zero) w kąciku, nie przyznając się właściwie nikomu, że to my jesteśmy tymi muzykami, na których wszyscy czekali; o 3.44 padam na materac i ledwo wiem, jak się nazywam. I tak sobota przeszła w niedzielę, ZUPEŁNIE niepostrzeżenie. Kiedy jesteśmy w trasie, pojęcie dnia staje się więc bardzo względne. Ile to jest dwa dni? Zdaje się, że tyle, ile od piątku do niedzieli, ale kiedy zamykamy oczy nad ranem, wcale nie jestem tego pewna.

Umówiliśmy się z Jackiem i Anią na wspólny wypad na pchli targ w ich okolicy (Friedrichshain), około 13.00. Wypada więc zwlec się z łóżka, zwłaszcza, że w kuchni przy stole siedzą mili ludzie i nie wiadomo, czy to jeszcze część wieczora/nocy czy też już rano. Wspólnie ustalamy, że rano jest wtedy, kiedy się wstaje. Tak poznajemy rodziców Ani, bardzo barwne postacie, które w stu procentach odpowiadają określeniu: prawdziwi artyści. Nad Berlin dotarła fala ciepłego powietrza (znad Atlantyku, czuje się tę swobodę wolnych ludzi z drugiego kontynentu, Land of Free), czujemy więc pewną wspólnotę beztroski z ludźmi, który mijają nas na ulicy i w podziemnych korytarzach U-Bahnu.

Friedrichshain jest trochę inne niż Kreuzberg. Też freakowo, ale Wolni Ludzie nieco bliżsi establishmentu, widać to po schludnych bramach kamienic i wymytych oknach kryjących staranne aranżacje. Mniej Turczynek w chustach i mniej krzykliwych grupek wyrostków, mniej menelstwa maskującego się pod postacia punkowej alternatywy, która nigdy nie zagląda pod prysznic i nie rozstaje się z butelką taniego wina. Pchli targ jest rzeczywiście świetny, spenetrowanie tego miejsca zajmuje nam jakieś 2 godziny, ale na stosiku z książkami po 1 Euro kupuję książkę Howarda Rheingolda „Virtual Communities”, pierwszy tom autobiografii Mayi Angelou, „Scenes in American Deserta” i tom Media Studiem Journal (Radio – the Forgotten Medium). Kupujemy też drumlę z Tuwy i jakieś ubraniowe gadżety (paski, czapki itp.), przez moje ręce przechodzi mnóstwo dziwacznej biżuterii, ale nie jest to mój dzień na kupowanie. Wspólny obiad w jakiejś włoskiej luncherii, śmiejemy się, że rodzinny, bo niedziela to dzień dla rodziny. I udajemy się w dalszą wędrówkę, o 18.00 jesteśmy umówieni na obiad z Juttą, a musimy jeszcze kupić bilety.

Telefon: czy możemy przełożyć spotkanie na 19.00? Możemy. Jak zwykle tutaj, na miejscu jesteśmy pierwsi ( punktualność to w Niemczech kwestia naszego honoru), ale nigdy nie czekamy długo, najwyżej 5 minut. Nie inaczej i teraz. Okazuje się, że mamy jechać z powrotem do Mitte, zabierają nas do jakiejś knajpki. Miasto – zwłaszcza Berlin – jest jednak przestrzenią ruchu i transformacji, na miejscu knajpki mieści się trenderski klub, w którym właśnie instaluje się didżej. Dźwięków mamy zdecydowanie aż nadto, więc wybieramy restaurację o swojskiej dla krakowian nazwie ”Körber” czyli „Dynia”. Serwują tutaj wariacje na temat kuchni niemieckiej, które – zaskakująco – okazują się być smaczne. Pozostaję jednak przy sałacie z endywii (genialny sos), mój żołądek pamięta jeszcze spaghetti diavolo z wczesnego popołudnia. Przy szampanie, którym Jutta zapragnęła uczcić nasze spotkanie i sukces projektu (ma sporo dokumentacji i konkretnych „produktów” do pokazania), rozpoczynamy dyskusje o Europie Środkowej, dialogu międzykulturowym oraz edukacji medialnej, które przeciągną się prawie do 23.00. Znowu idziemy spać w środku nocy, a ja mam poczucie, że już nigdy nie uda mi się po prostu odpocząć, nic-nie-robiąc, nic-nie-myśląc.

Pół poniedziałku to trochę za mało, żeby dojść do siebie po karuzeli ostatnich dni. Włóczymy się po znanych miejscach, jakieś ciuchowo-kulinarno-głupawe zakupy (kiedy próbujemy w sklepie z papierem wszystkie nakręcane niedźwiadki, ekspedientki są chyba bliskie telefonu po policję), kupuję ajurwedyjską herbatkę Tridosha – jeśli moje życie przez najbliższych kilka tygodni ma wyglądać tak, jak ostatnio (a na to się zanosi), to będę potrzebować zrównoważenia zaburzeń dosha. Tym bardziej, że – jak się zdaje jestem vatta-pitta. Po południu zaczyna padać i robi się zimno. W Junction Barze pojawiamy się ok. 19.00, dobrze, że jest tutaj piętro z kawiarnią, oddzielne od klubu. Przysłuchiwanie się próbie zespołów punkowych grających przed nami to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę. Zjawiają się Luka i Raminte, umawiamy się może na Sajetę w sierpniu i na Sumirimas w Kownie jesienią. Na tym polega dla nas sukces tego projektu, że znowu chce się z kimś muzykować, że z tej wymiany płynie jakaś energia. Straszymy niemiecką publiczność koncertem, w którym znajdują ujście nasze dzikie środkowoeuropejskie dusze. Tutaj wychodzenie poza gatunkowe przegródki to grzech śmiertelny: zwłaszcza dla rockmanów (jak Alex) oraz punkowców (jak publiczność). No i frenetyczne wyścigi saksofonowo-klarnetowe wraz z czystym gitarowym noisem to too much dla naszej dzisiejszej publiczności. Ale ci, na którym nam zależy, słuchają z uwagą i są zadowoleni. Nam zaś od dawna przestało zależeć na kokietowaniu publiczności, szacunek dla słuchaczy – jak dla mnie – polega na czymś innym niż mizdrzeniu się do nastolatków. Zwłaszcza, że z rockmanami od samego początku nie przypadliśmy sobie do gustu, stąd nasz soundcheck był najkrótszy, wykrojono dla nas raptem 20 minut. Co za ironia losu, na samo ustawienie gitar potrzebuję tyle, nie mówiąc o Marku i jego zabawkach. Cóż, w tej sytuacji zagraliśmy „siłowo” i była to forma prawa karmicznego – macie to, co możecie mieć; ekipa techniczna musiała nas wysłuchac do końca i było słychać, że zgrzytają zębami. Tak, jakby granie Hendrixa w 2006 roku miało jeszcze jakiś sens.

I znowu poszliśmy spać o 3.00. Wstajemy o 7.15, 4 godziny snu, trening kondycyjny przed Ameryką.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104