wyprawa węgierska


o 3.05 w nocy wysiedliśmy z pociągu budapeszteńskiego, żadnej uchwytnej różnicy, jeśli chodzi o temperaturę i gęstość powietrza... ale po kolei.

Dzień pierwszy - 20.07
wyszliśmy z pociągu w Hidasnemeti trochę za wcześnie, podszedł do nas kolejarz z groźną miną i kazał wsiąść z powrotem do pociągu - nie było jeszcze odprawy paszportowej. wreszcie wysiedliśmy po raz drugi (a rowery stały na peronie) i już wszystko było OK. znalezienie drogi na Gonc (brakuje mi węgierskich znaków) nie było takie trudne i już po ok. godzince piliśmy sobie znakomitą kawę w wiosce Goncruszka (nadaliśmy jej kryptonim Goncgruszka), w jakejś wiejskiej korcsma przydrożnej (karczma, jasne!), pod olbrzymim orzechem. Tak właśnie kojarzą mi się rowerowe Węgry - ciepłe, aksamitne poranne powietrze i znakomita kawka gdziekolwiek. Poczucie zagubienia (bo ledwo takie miejsce istnieje na mapie i nikt by nas tam nie wypatrzyl) i odnlazienia (bo odnajduję się poza wszystkimi terminami i pieklem kalendarza zsynchronizowanego z organizerem i zegarkiem). A później ruszyliśmy - smak wolności czuję tylko na rowerze. to najwłaściwszy sposób podróżowania wakacyjnego, w samochodzie jest się oddzielonym od przestrzeni, ciągle trzeba czegoś pilnować, zawsze coś jest zapakowane w innym miejscu, niż by się chciało, zatrzymanie się w miejscu, które wydaje się interesujące, zazwyczaj jest impulsem nie w porę (bo zakaz skrętu, bo nie ma gdzie zaparkować, bo jest za gorąco) - jednym słowem, kula u nogi. Na rowerze ma się ze sobą tyle, ile potrzeba (niewiele) i w tych skromnych zasobach jest się panią swojego losu. Do moich skromnych zasobów zaliczyłam tym razem "Pasaże" Benjamina - wozić ponad 1000 stron na rowerze jest łatwiej, niż nosić w plecaku.
Po lewej majaczyły nam Zempleni-hegy (czyli Wzgórza Żemplińskie), gdzieś przed nami krył się Tokaj, o którym marzyliśmy od kilku lat, od chwili, kiedy przejechaliśmy kiedyś samochodem most nad Cisą (oczywiście - nie zatrzymaliśmy się wtedy, bo trzeba było jechać dalej). Wioski węgierskie są niezwykle urocze, czyste, zadbane, kwiaty w niesamowitych miejscach (np. na przystanku autobusowym albo na słupach z oświetleniem). W takiej wiosce chce się - i można - zatrzymać. W Vizsoly przepiękny kościół kalwiński (zbudowany w XIII w.), jeden z tych reformatus templom, które tak licznie spotyka się w północnych Węgrzech. Bardzo lubię tam wchodzić - skromne wnętrze, atmosfera skupienia, żadnej nawiedzonej barokowej psychozy. prawie zupełnie świeckie wnętrze i brak ołtarza. Zachodni odpowiednik zen, w pewnym (dość odległym) sensie. Oprócz tego kościół rzymsko-katolicki i cerkiew. Przy wyjeździe ze wsi winne piwniczki, cała dzielnica. Po drodze majaczy sylwetka niesamowitego zamku Boldogkovaralja Niestety, strona www - podobnie jak Vizsoly i wielu innych miejsc - tylko po węgiersku. Pozostaje nauczyć się w końcu tego języka.
Robi się jednak coraz goręcej, do zamku 2 km raczej pod górkę (trzeba zboczyć z trasy), zadowalamy się więc majestatyczną sylwetą, która towarzyszy nam przez kilka kilometrów. W Tallya czas na sjestę. Zapadamy w ponad dwugodzinną drzemkę na jakichś ławkach w parku otaczającym miejscową szkołę (kiedyś był to chyba pałac, sądząc po piktogramach). Ruszamy dalej ok. 14.00 i szybko okazuje się, że upał jest straszliwy. Zwłaszcza, że droga prowadzi przez ścierniska, z których ciepło bucha, jak z otwartego pieca, a droga zaczyna wznosić się na mniejsze i większe wzgórza. Każda góra (nawet najwyższa) ma jednak dwa końce i kompensujemy sobie wylany pot przyjemnie zjeżdżając do Mad. Wioska jest absolutnie niezwykła, z pięknymi domami, olbrzymią, świeżo odrestaurowaną piękną synagogą, którą - jak można wywnioskować z tablicy - zbudowali Litwacy i Żydzi z Polski. Jest oczywiście reformatus templom, ale nie udaje się zajrzeć do środka.
Wybieramy boczną drogę i przez Tarcal podążamy do Tokaju. Gorsze od jazdy pod górę w pełnym słońcu jest tylko zmaganie się z równiną w pełnym słońcu. Nie cierpię równin! Jazda na rowerze męczy mnie tysiąc razy bardziej niż górskie odcinki, gdzie wprawdzie wiele potu wsiąka w rękawiczki (konieczne, żeby zmieniać przerzutki), ale za to te zjazdy! te widoki! I wysiłek jest może intensywniejszy, ale za to zawsze później przychodzi ten moment upajania się prędkością odczuwaną całym ciałem, a nie tylko przez szybę samochodu. Dojazd do Tokaju dłuży się niesłychanie. Zwłaszcza, że rzekoma boczna droga wcale nie jest taka boczna i TIRy co i rusz prawie spychają nas na pobocze.
Wreszcie - jest. Cisa, most, restauracja nad brzegiem. Centrum Tokaju za rogiem. Nie mamy siły szukać dalej, sałatka grecka okazuje się nieporozumieniem, ale za to wino... genialne. Znajdujemy kemping (Tisza Virag) i dostajemy pokoik za ok. 90 zl (na dwie noce!). Bardzo czyste łazienki, przyjemnie urządzony bufet, na miejscu wino tokajskie (a jakże). Ciepły wieczór zachęca do spaceru, rozkoszuję się atmosferą małego, sennego miasteczka z czymś w rodzaju małego ryneczku (z paskudnym Tokaj Aruhaz - czyli domem handlowym chyba - na jednaj ścianie), gdzie mieszkańcy przychodzą, żeby się spotkać i porozmawiać. Nie czujemy się tutaj obco, wbrew pozorom nie ma wielu turystów (nie licząc krzykliwych, jak zwykle Rosjan - okrzyk "Ruski w gorodie!" zabrzmiał trochę... hm... jak to ująć i nikogo nie obrazić... - i polskich rodzin w drodze nad ciepłe morza, pojedynczych grupek Francuzów i Niemców). Tokaj jest taki, jaki sobie wymarzyliśmy.

Dzień drugi - 21.07
Leniwy. Kawa w Bachus Etterem (kombinacja pizzerii z cukiernią) na rynku, lektura Benjamnina na laweczce w cieniu. Upał. Czasem moczymy się przy studni albo jemy lody. Zmiana ławek na bardziej zacienione w pobliżu parafii ewangelickiej, w bardzo urokliwym zakątku, jak z obrazów Friedricha - omszałe pomniki i kamienne mury pokryte bluszczem. Drzemka za wczoraj, za dziś i za ostatnich kilka miesięcy. Refleksy słońca na pniu i liściach platana wyraźnie odcinających się od błękitu. Głosy wilg i brzęczenie much.
Po południu wypożyczamy canoe i ruszamy w górę Bodrogu a potem jeszcze trochę Cisą. Obie rzeki piękne, ale woda nie zachęca do pływania. Lepiej pozostać przy własnej florze bakteryjnej. Przyjemność zakłócają odgłosy grzmotów, dalekie błyskawice i podmuchy wiatru. Zbiera się na burzę, więc przybijamy do brzegu.
Szybki prysznic i ruszamy do centrum. Burza rozeszła się gdzieś po bokach. Kręcimy się bez celu tu i tam. Odkrywamy piękną synagogę, właśnie zakończono odnawianie. Jest piątek wieczorem i na ulicach spotykamy Żydów podążających do synagogi: cała rodzina a dziećmi, młody chłopak, starszy pan w czarnym kapeluszu - coś, czego u nas nie da się już właściwie zobaczyć, albo bardzo nieczęsto. A przecież to żywa wyrwa w organizmach wielu miast - część naszej pamięci, która zanikła, którą zniszczyliśmy; ludzie, których już nie ma; kultura odświeżana tylko od święta i z oporami, sprowadzana do roli muzealnego eksponatu. Przypominamy sobie rozmowę z Lanny Harrison w Nowym Jorku - jak trudno o polsko-żydowskiej historii rozmawiać bez emocji i jak wiele emocji jednak drzemie w ukryciu. Zresztą, co to znaczy, polsko-żydowskiej? Czy da się przeprowadzić wyraźną kreskę? Im mocniej będziemy wypierać tę część naszej pamięci, tym ubożsi będziemy. Czuliśmy to w Nowym Jorku, czujemy to w Tokaju.
Przypadkiem - ale przecież nie ma przypadków - trafiamy na koncert muzyki dawnej w urządzonej w kościele galerii. Francuskie tańce barokowe brzmią tutaj znakomicie - tylko na żywo można docenić klawesyn - bogactwo i barwy brzmienia, głębokość rejestrów basowych... Szkoda, że nie będzie nas tutaj za dwa dni - w programie mój ulubiony Telemann...
Dzień kończymy na wyśmienitych langoszach, przy których uwija się cała rodzina - dziewczyna świetnie mówi po angielsku, co jest dużą ulgą. Warto poczekać, aż nadejdzie nasza kolei i świeżo wyciągnięte z gorącego oleju placki trafią do naszych rąk.
Jeszcze tylko wizyta w słynnych piwnicach Rakoczych, gdzie - oprócz smakowania tokaju - daje się schronić przed upałem.

Dzień trzeci - 22.07
Awanturniczy. Decydujemy się nas wjazd wgłąb wzgórz, o których piszą w ulotkach informacyjnych, że są "nietknięte ludzką ręką". Brzmi zachęcająco. Niczego nie planujemy, prócz tego, żeby dotrzeć do wioski Basko, gdzie kończy się asfaltowa droga, ale gdzie - jak się wydaje patrząc na inne mapy - powinny być jakieś leśne drogi na drugą stronę wzgórz. Jak się uda, to wieczorem znajdziemy się w Sarospatak. Początek niezły - w Bodrogkeresztur nabywamy morele prosto z drzewa. Z dwoma kilogramami z głodu nie zginiemy. Na drodze ekspresowanej pojawia się znak "zakaz poruszania się rowerów", co oznacza, że kierują nas na boczną, równoległą do oblężonej "37". I dobrze, nareszcie odpoczynek od TIRów. W Szegilong zjeżdżamy w kierunku Erdobenye, które okazuje się kolejną uroczą wsią (małym miasteczkiem) pełną piwnic winnych, a później dalej, w kierunku "kopców". Za wsią robi się rzeczywiście dość odludnie - to są Węgry, które kochamy - laski dębowe, pojedyncze drzewa na łąkach pokrywających wzgórza, otwarta przestrzeń. Z daleka słychać odgłosy burzy, ale niespieszne, jedziemy więc dalej. Droga do wsi Sima okazuje się być niezłym podjazdem (bo wcześniej zjeżdżaliśmy z przełęczy przyjemnie zacienionym laskiem bukowym). W Sima na znużonych wędrowców czeka coś, co można sobie tylko wymarzyć - bardzo przyjemnie zadaszony przystanek autobusowy, a właściwie piękna, drewniana altana z - a jakże inaczej - studnią w pobliżu. Poczekamy tu, aż przejdzie burza. Jest sielsko. Wioska raczej letniskowa, ale w ogóle wioski węgierskie nie są wsiami chłopskimi, jak u nas, gdzie w niedzielę można oberwać za sam fakt bycia obcym i gdzie coś takiego, jak dobro wspólne po prostu nie ma racji bytu (tu jeszcze nie widzieliśmy zniszczonej ławki czy rozbitej szyby w budce telefonicznej). Mitologię wsi w Polsce (gdzie tradycje chłopomańskie mają przecieć dość mocne korzenie, jak wiadomo z literatury) mogą uprawiać tylko ci, którzy trafiają tam od święta albo ci, którzy lubią wiejską, siermiężną rubaszność zaprawioną sporą dozą mocnych alkoholi.
Burza powoli przemieszcza się gdzieś nas południe, decydujemy się więc na Basko. Znów przepiękny odcinek drogi, niemal zupełnie pusty, jeśli nie licząc pary orłów, które patrzą na nas z góry. Basko jest inną wsią, niż te, które mijaliśmy po drodze. Nie możemy oprzeć się wrażeniu, że silniejszy tutaj element wołoszczyzny, którą u nas zna się z wysoko położonych przysiółków. Jak było do przewidzenia - asfalt znika, kamienista droga wchodzi w las. Niczym nie zrażeni pniemy się do góry. Na razie kierunek się zgadza, topografia też. Tyle tylko, że nasza mapa, to drogowa mapa całych Węgier... Towarzyszą nam błękitne wstążki zawieszone w regularnych odstępach na drzewach, uznajemy więc, że dokądś nas ta droga zaprowadzi. Sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy droga ostro skręca na wschód (a powinniśmy na północ) i zamienia się w drogę zrywkową z potężnymi koleinami wyżłobionymi przez ciężki sprzęt leśny... Brniemy dalej, bardziej prowadząc rowery (a raczej przenosząc je przez potężne wądoły) niż jadąc, sprawę pogarszają całe stada gzów (muszą tu być gdzieś w pobliżu jeszcze jakieś duże ssaki - oprócz nas oczywiście, za chwilę okazuje się, że dziki). Robi się coraz mniej zabawnie, ale za to interesująco. Kompletnie nie wiemy, gdzie jesteśmy. OK, na Węgrzech, w Zemplen-hegy. Góra dzień drogi od najbliższych wsi w każdym kierunku. Ale... cywilizacja zniknęła nam za plecami a od północy znów się chmurzy i grzmi. Rozmyślając nad nietrwałością ludzich śladów na Ziemi staram się nie myśleć, że są to wzgórza wulkaniczne i nie przypominać sobie, jak wyglądała burza, którą przeżyliśmy kiedyś na innej wulkanicznej górze, Poljanie na Słowacji, gdzie pod drzewami leżały świeże drzazgi ponad metrowej długości odłupane przez pioruny... Droga zrwykowa konsekwentnie zmierza jednak w dół i zaczyna w ogóle przypominać drogę leśną. Słychać głosy - to jacyś węgierscy rowerzyści (na górakach, my na trekkerach obiążonych dodatkowo sakwami), na szczęście znają angielski. Patrzą na nas i chyba trochę się podśmiechują po udzieleniu nam informacji, gdzie właściwie się znajdujemy (zwłaszcza, kiedy wyciągam tę naszą mapę drogową Węgier...). My też się z nich podśmiechujemy w duchu, bo wiemy, co ich za chwilę czeka. Rozstajemy się więc w ogólnej wesołości. Okazuje się, że jesteśmy blisko Erdohorvati, a więc zrobiliśmy dużo większy skrót (i dużo dla nas dogodniejszy) niż pierwotnie planowaliśmy (bo liczyliśmy, że uda się dojechać do Mogyoroski).
Zjeżdżamy i zjeżdżamy, rowery ledwo wytrzymują naprężenia i obciążenia (zastanawiam się, ile wytrzymają moje piszczące żałośnie hamulce). Ale - jest! jest! Prawdziwy asfalt! Prawie całujemy czarną nawierzchnię. I myjemy się przy studni, bo inaczej ludzie we wsi mogliby nas wziąć za duchy gór albo coś w tym rodzaju (mieszanka smaru i czerwonego błota, w które wielokrotnie wpadaliśmy). Na dole zatrzymujemy się przy karczmie. Jeszcze nigdy Schweppes Lemon nie smakował tak, jak teraz (zagadka: dlaczego nie ma go w Polsce, to musi byc jakiś UKŁAD). Zatrzymujemy się przy stosiku z preclami obok jakiegoś domu. Dwóch mężczyzn, jeden zagaduje nas po polsku. Jest dość zagadkowy, mówi, że ma polskiego psa i rzeczywiście woła na niego Reksiunio. Okazuje się, że jego przodkowie przybyli tu przed 400 laty i że okoliczne wsie były zasiedlone przez przybyszy z pogranicza polsko-słowackiego (m.in. z Orawy) - rzeczywiscie, w Basko widzieliśmy tablicę powitalną po słowacku. Jego dziadkowie nosili nazwisko Ladomirski. Zaprasza nas do swojej piwnicy i już po chwili raczymy się znakomitym winem. Mówi o sobie, że jest nie tyle winiarzem, ile tym, co Francuzi nazywają "viticultureur" - czyli bardziej zajmuje go uprawa winorośli. POkazuje nam specjalny rodzaj pleśni pokrywający ściany poiwnicy. Na pożegnanie dostajemy butelkę wyśmienitego winka. Po wypitych dwóch szklaneczkach mam nadzieję, że nie spotka nas patrol z alkomatem.
Z Erdohorvati przez Tolcsvę zjeżdżamy do Sarospatak. Tu kłopoty z noclegiem, wszystko zapełnione. Kierujemy się do ciepłych źródeł i w końcu rozbijamy namiot na przyjemnym (ale ogromnym) kempingu z niewielkim basenem. Po rozbiciu namiotu i zabiegach toaletowych mamy siłę już tylko na posmarowanie kromek chleba pastą paprykową. W środku nocy budzi nas wesoła grupka młodych Hunów, którzy przedłużają sobie nocną imprezę dużo ponad miarę. Zwłaszcza koleś o tubalnym głosie wydaje się być uzależniony od wrzeszczenia. W końcu rzucam rytualne "Would you shut your mouths up" co, o dziwo, działa. Zasypiamy na trochę.

Dzień czwarty - 23.07
Pożegnalny. Nie wiedzieć czemu, nie wzięliśmy mapy słowackiej części Żemplina i nie wiemy, co nas czeka na drodze do Koszyc (tzn. pamiętam jak przez mgłę z podróży samochodowych, że były jakieś dość górskie odcinki w Slanskych Vrchach). Może dlatego, że to miała być zupełnie inna wycieczka. Co najmniej tygodniowa. Coraz trudniej udaje się nam jednak wykroić 7 dni. Dobre i pełne 4. Zwłaszcza, że już po pierwszym dziesiątku kilometrów oboje poczuliśmy, że układa się, co się miało ułożyć i jak szybko się regenerujemy w przestrzeni. TRasa przez Karolyfalva i Rudabanyacska jest jak pożegnanie z węgierskim Zemplenem - wszystko to, co najlepsze w skrócie. Otwarte, bezludne przestrzenie i zacienione bukowe laski. Można nawet wybaczyć urywającą się w szczerym polu ścieżką rowerową (między Sarospatak a Karolyfalva). Później granica i niemal nieskończone monotonne ścierniska albo pola rzepaku, w każdym razie coś, od czego wali gorące powietrze i znikąd ani odrobiny ochłody. Dobrze choć, że niedziela, więc nie jeżdżą TIRy. Wioski w tej części Słowacji noszą piętno zapomnienia przez rząd, bogów i ludzi, co nie dodaje entuzjazmu. Przy podjeździe pod Slanec doznaję kryzysu, czuję, że jak zsiądę z roweru, to po prostu umrę, więc jadę pod górę i modlę się o jak najczęściej mijające mnie z lewej duże samochody, bo niosą za sobą odrobinę powiewu. Na górze zsiadamy z rowerów w szczątkowym cieniu drzewa i walimy się na asfalt. Jest na pewno w okolicach 35 stopni. W dodatku nie widać żadnego czynnego hostinca, a my nie mamy już wody. Okazuje się, że to nie koniec podjazdu, sklep jest w górę wsi. Jakiś człowiek otwiera nam sklep wyraźnie poruszony naszym wyglądem, a my zaopatrujemy się w prawie wszystko, co aktualnie bylo w lodówce. Spijamy słodkie lemoniady winogronowe i bóg wie, jakie jeszcze płyny i uzupełniamy zasoby wody. Za to za Slancem... 7 kilometrów zjazdu. I niestety, najdłuższa dorga dojazdowa do centrum Koszyc. I rozpalona słońcem równina. Gdzieś czają się jakieś jeziorka i plaże, ale myślimy już tylko o jedzeniu i żeby to się wreszcie skończyło. Upał jest naprawdę piekielny. I nareszcie - dobrze znane corso z fontannami, restauracjami, kawiarniami.
Pociąg o 23.27, jest raptem 17.00 - przez 6 godzin przesuwamy się od knajpki do knajpki z przerwą na chłodzenie się w fontannach i wcale nie mamy wrażenia, że mamy za dużo czasu. Romantyczny wieczór w Koszycach.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104