dziennik podróży, cz. V

Sälka - Singi, 20/7
Wieczorne zimno i komary (zapoznałam się z nimi lepiej, na szczęście OFF! działa nieźle) sprowokowały u mnie kryzys, który zwykle następuje w 3cim dniu trekkingu (tzn. pytanie w stylu "co ja tu w ogóle..." oraz poczucie najwyższej nieadekwatnosci itp.). Wieczorny spacer i ogienek zapalonych z naszych znalezisk (oraz świadomość nieuchronności tego kryzysu i tego, że minie) w koncu poprawiły mi nastrój. Rano obudziło nas znowu słońce, kiedy tylko wyjdzie wyżej (bo wcale nie zachodzi jeszcze), to w namiocie robi się potwornie gorąco. Poleniuchowaliśmy jednak do mniej więcej 8.30 (więcej się nie dało!) i powoli zabraliśmy się za kawę. Tutaj człowiek nie musi nerwowo ruszać jak najwcześniejszym rankiem, żeby zdążyć przed zmrokiem i/lub popołudniową burzą, to nadaje całemu doświadczeniu zupełnie inny rytm i dodatkowo pozwala się zrelaksować. Dojdziemy o 18.00? Super, będzie cały wieczór na saunę. Dojdziemy o 21.00? Nie ma problemu. Szczerze mówiąc, cieszę się, że dostałam od Marka Timexa wskazującego datę (przed wyjazdem) - do tej pory ustalenie daty "z głowy" sprawia mi już niemały problem, łatwo się tutaj pogubić w czasie i o to też w tych moich wakacjach chodzi, żeby zapomnieć na chwilę o tym na jak precyzyjne odcinki może być pocięty czas. Przed 10.00 poszliśmy do sklepiku, wypytaliśmy o prognozę pogody ("sun, late evening maybe, MAYBE - powtórzył z naciskiem starszy pan, gospodarz schroniska, tym razem gospodarzami jest dwoje Szwedów ok. 60-tki i jeśli ktoś ucieleśnia niepisany kodeks kultury protestanckiej, to właśnie oni - some showers") i ruszyliśmy w dół. Słońce szybko zaczęło nas preparować i nie było przed tym ucieczki. Jedyną ulgę stanowił chłodny wietrzyk powiewający czasem z którejś z dolin otwartych na wyższe partie gór pokryte lodowcem. Wkrótce też zobaczyliśmy śmieszny wierzchołek Kebnekaise. Lunch w słońcu, później wzdłuż potoku, który na tej wysokości stał się całkiem sporą rzeczką, znowu przerwa na chalapanie w wodzie i małe pranie. Później wreszcie trochę ponagrywałam, próbując komponować za pomocą rejestracji, co jest bardzo interesującą ścieżką (była to krótka opowieść o spacerze po viddzie). Wpadłam na pomysł płyty z Laponii - dominujący tutaj jest element wody i to właśnie będzie leitmotiv. Jak zwykle natrudniejszy okazał się ostatni odcinek drogi, bardzo piękny zresztą, bo dolina w tym miejscu nosi ślady bardzo dynamicznej, acz świeżej daty, pracy lodowca w postaci żwirowych kopczyków i zupełnie kosmicznego ukształtowania terenu, pełnego kamiennych rozpadlin, górek i wąwozów. Kolejna opuszczona wioska saamska, zostały tylko składziki, nie ma nawet szkieletów lavvo. Gospodyni schroniska (tym razem para młodych, wysportowanych Szwedów z trójką dzieciakow, które uganiają się po całym terenie), zapytana o Saamów twierdzi, że przenieśli się w stronę Norwegii i że tutaj zjeżdżają tylko raz w roku na jakiś tydzień. Schronisko w Singi, choć pięknie położone i tanie (80 SEK / osoba za namiot)jakoś nie budzi naszego zachwytu, doprawdy trudno orzec dlaczego, ale oboje czujemy, że ciągnie nas dalej (pewnie to zew Wielkiej Góry). Rozbijamy się nad miło szemrzącym strumykiem i po zwyczajowej kolacji i pisaniu wyrsuzamy jeszcze na spacer po okolicy i w końcu zasypiamy w naszym Fjord Nansenie model Islandia II (!).
Przy kolacji nie nawiązaliśmy tym razem żadnych znajmości (Niemiec z córką dzielnie rozbijający namiot, z którymi trochę się zakolegowaliśmy od Alesjaure chyba zrobili sobie dłuższy postój w Singi), ale jest pan "od reniferów", który nas poznaje i robi miejsce przy stole (jest dość tłoczno). "Pan od reniferów" to zażywny Szwed z brzuszkiem, który jednak bardzo sprawnie porusza się po tundrze - otagowaliśmy go "od reniferów", bo był świadkiem naszym entuzjastycznych okrzyków w Alesjaure, kiedy zobaczyliśmy renifery i później zamieniliśmy na ten temat kilka zdań, najwyraźniej bawiła go nasza ekscytacja, której chyba nie rozumiał. Jest też para, która towarzyszy nam na obozowiskach od Tjäktjä - jak zwykle na trekkingu wytwarza się rodzaj dziwnej więzi z ludźmi, których spotyka się po drodze, często nawet pozbawiona rozmowy: po prostu zauważamy swoją obecność i jest to coś w rodzaju rodzinnych potkań. Późno wieczorem dołącza dwóch starszych mężczzn, na oko ok. 80-tki (nie wiem, czy to w ogóle możliwe, ale to w końcu Skandynawia), jeden najwyraźniej z trudem się porusza w zwykłych sytuacjach, co jednak nie przeszkadza mu w górskich eskapadach. To tutaj zwykły obrazek - starsi ludzie, którym możemy tylko pozazdrościć energii i kondycji, mam nadzieję, że w tym wieku też będę mogła wybrać się na trekking doliną Tjäktjäjåkka.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104