dziennik podróży, cz. X

Láddjujávri - Nikkaluokta, 25/7
Dzień zaczął się nienajgorzej. PO pierwsze, przestało padać. Po drugie, zawsze rano (zwłaszcza tutaj) ogarnia mnie entuzjazm, nawet kiedy pada i/lub jest zimno. Ten tutejszy entuzjazm jest naprawdę czymś niesamowitym - może to kwestia niezwykle wysokoenergetycznego środowiska: czystego powietrza, krystaliczej wody, zapachód tundry i niezmierzonych przestrzeni, gdzie ludzka obecnosć jest jedynie śladowa. Gdzieś nad Nikkaluokta widać było nadzieję na przejaśnienie, choć grube kłęby mgieł spowijały całą dolinę powyżej jeziora oraz sąsiednie szczyty. Rzuciłam więc hasło "wstajemy" i już po chwili nasz niezawodny namiocik był dokładnie spakowany (ech, należą mu się peany, tyle deszczowych nocy przetrwał, wliczając w to chrzest bojowy w postaci 72 godzin ciągłego deszczu na Suwalszczyźnie w samych początkach). Kawa w schronie, poranna toaleta w maciupeńkiej komórce (ale za to suchej, z lustrem i umywalką , co oznacza prawie komfort - stałam się tutaj mistrzynią zakładania soczewek w warunkach ekstremalnych, z wykorzystaniem lusterka z puderniczki, która została zresztą zabrana właśnie w tym celu) i na przystani zaczął się poranny ruch. Pierwsi chętni na kurs w kierunku Kebne (jak czasem tutaj się skraca) zasiedli na ławkach (racząc się jakąś zielonkawą cieczą z buteki o raczej spirytusowym wyglądzie). Wkrótce pojawiły się znajome panie z kawiarni. Uraczeni już do tej pory własną kawą nie mogliśmy się jednak oprzeć pachnącym i ciepłym bułeczkom cynamonowym. Po bułeczce na drogę i ruszyliśmy w ostatni etap naszego trekkingu - do Nikkaluokta. Rześkie powietrze, cale bogactwo kolorów, zapachów i komarów tundry, chmury coraz bardziej porozrywane z szansą na słońce. Po drodze trochę nagrań (mijane strumyki po nocnej ulewie zrobiły się gadatliwe), fotografowanie i jeden wielki zachwyt Północą. Chcę tu wrocić zimą, na skitouring. Dwie godziny później staliśmy pod tablicą "Nikkaluokta - 400 m")i rozglądaliśmy się dookoła mając rzadkie miny, bo okalały nas wyłącznie zagajniki brzozowe i muchy (nie licząc kościółka na wzgórzu). Ruszyliśmy jednak ufnie wysypaną korą drogą we wskazanym kierunku i faktycznie, po raptem 400 m zobaczyliśmy cywilizację (mieszane uczucia, na szczęscie jesteśmy w Skandynawii). Parking z samochodami, ale przede wszystkim centrum turystyczne z restauracją, domkami i prysznicem (na żetony, co kryło w sobie nieoczekiwne i burleskowe zwroty akcji). Po pobieżnych oględzinach decydujemy się na luksus: domek (po dwóch godzinach wstępnej penetracji okolicy od razu przedłużyliśmy pobyt na kolejną dobę). Cieszyły krzesła, stół, łóżka i sucha podłoga, ale zaczęła mnie nieodwołalnie ogarniać melancholia. Tundra (i dolina Vistavággi, która po 2 dniach zaprowadziłaby nas przez góry do Alesjaure) zostaje za oknem.
Szczerze mówiąc, na początku drogi Nikkaluokta jawiło się trochę jak odległy sen, a dzisiaj siedzimy sobie w restauracji, popijam chilijskie wino i przyglądam się chmurom, do których zawsze już będę tęsknić. W restauracji przywitały nas dobrze znane joiki z płyty Simona Marainena, na którego koncercie byliśmy w Jokkmokk w lutym 2008. Nikkaluokta Sarri AB. oznacza firmę rodzinną - rodzina Sarri, jedna z najstarszych rodzin w Nikkaluokta, zajmuje się wciąż jeszcze hodowlą reniferów. Wioska zaś wiąże się z mało chwalebną historią chrystianizacji Saamów w XVIII i XIX w. - najbardziej drastyczny wyraz przybrało to w Norwegii, gdzie szamańskie bębny palone były na stosach, ale i w Szwecji np. za mówienie po saamsku czy joikowanie groziły kary. Tak mówi o odkrwaniu tradycji Norweżka, Mari Boine. Szwecja ma także swoje "stracone pokolenie", oderwane od rodzinnych lavvo i wykorzeniane niemal przemocą w latach 30-tych, 40-tych i 50-tych XX wieku. Zmianę przyniosły lata 60., a dzisiaj pisze się o renesansie saamskiej tożsamości - choć w dalszym ciągu istnieje wiele problemów do rozwiązania, to od 1992 Saamowie mają własny parlament współpracujący z Brukselą i skandynawskimi rządami. Jeśli zaś chodzi o rodzinę Sarri, to jeden z protoplastow, Per Sarri, wraz z H.N. Pallinem zdobył Kebnekaise i rozwijał początki turystyki gorskiej (stację w Kebnekaise zaczęto budować w 1907 r.). Mniej więcej wtedy ruszył też przewóz łodziami przez jezioro, które prowadził legendarny tutaj Peter Haugli (także ze znanej rodziny Saamów). Bandera saamska na łodzi - to obrazek, który każe porzucić schematy myślenia.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104