lokalnie


Długo czekałam na ten świąteczny czas, z nadzieją, że uda się odespać, przestać spieszyć, poczytać, posłuchać, pooglądać i pooddychać (w gruncie rzeczy Generalny Porządek jest integralną częścią tego planu). Trochę się udało; zwłaszcza pooddychać, choć z różnych powodów nie mogły to być Tatry (na nartach skiturowych - to już chyba w kolejnym sezonie). Były jednak dwie nieoczekiwanie miłe wycieczki: na Kudłacz w Beskidzie Makowskim (a mowiąc prościej, nad Myślenicami:-) oraz...do Lasku Wolskiego. Stwierdziłam, że bardzo lubię niskie góry "przydomowe", teren, który mam "pod skórą", co sprawia, że gubię się na bezkresnych równinach. W takich "przydomowych" górkach można po prostu wędrować polnymi drogami nie troszcząc się zbytnio o mapę ani topografię, kierując się instynktowną orientacją. To tego typu podskórne topografie każą mi określać w każdym miejscu kierunek za pomocą określeń "do góry" i "na dół". Jeśli ktoś nie wie w jakimkolwiek mieście, w którą stronę jest "w górę" ulicy, to znaczy, że w jakimś wycinku rzeczywistości się nie dogadamy...
I niespodzianki, które czają się na każdym kroku, jak niespodziewana instalacja w środku wsi, które przeznaczenie i autorstwo pozostają zagadką. Uciążliwe bywają tylko wiejskie klimaty, zwłaszcza od święta, bo zdarzało się nam już uciekać spod sklepów spożywczych słysząc mało wyszukane życzenia i wskazówki, gdzie mamy sp... z naszymi rowerami / plecakami / whatever else. Tym razem przewaga domków wyraźnie letniskowych oznaczała jednak pewien luksus rozluźnienia uwagi i skupienia się raczej na wyszukiwaniu dogodnych plam słońca. Nie licząc oczywiście wariatów na motocyklach crossowych, w liczbie (na szczęście) jednego takiego egzemplarza. W Pychowicach byłoby ich pewnie więcej.
I bardzo lubię Lasek Wolski - nawet, jeśli są tam tłumy i nawet jeśli to takie "zwyczajne" i "oklepane". Lubię i już. Nie muszę pogardą dla Lasku Wolskiego udowadniać sobie, jak Wielką jestem Odkrywczynią i Podróżniczką. Bez względu na okoliczności, chwila spaceru między Bielanami, Kopcem Piłsudskiego, Skałami Panieńskimi i Salwatorem zawsze jest przyjemnością. A dzisiaj było szczególnie uroczo - całe wzgórza pokryte wiosenną murawą, białe od zawilców, pachnące miodunką, lilie złotogłów wystawiają już łodygi... Między Poniedziałkowym Dołem a Kopcem Kościuszki było zupełnie pusto, choć na śalwatorze kłębiło się od ludzi. Jak zwykle przekonuję się, że czasem to, co najpiękniejsze, kryje się uż obok tego, co najbardziej uczęszczane.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104