jeden po drugim


dzień, jeden po drugim, bardzo szybko. We czwartek wieczorem Warszawska Grupa Gamelanowa w Mandze (ze wsparciem indonezyjskich muzyków), w piątek miły wieczór towarzyski + Trilok Gurtu i Arke String Quartet (Manggha), a w sobotę... o 12.00 w południe już człapaliśmy (słowackie słowo na tę czynność jest równie urocze: šlapat') na naszych skitourach sobie tylko znanymi ścieżkami z Doliny Roztoki na Przehybę. Ponieważ większą część trasy przecieraliśmy szlak, to miałam sporo czasu na rozmaite przemyślenia, na które normalnie brakuje czasu, bo trzeba przemyśleć coś konkretnego na określoną datę. Tutaj co prawda ścigały mnie telefony, system ERK, rejestracje kandydatów itp., ale kiedy idzie się pod górę na skitourach (każda narta waży nieco ponad 1kg, nie licząc butów, które są przecież prawie takie, jak zjazdowe), to wszystko wydaje się dość odległe, a ludzie zazwyczaj radzą sobie sami z palącymi i wymagającymi natychmiastowej reakcji problemami. Miałam więc czas pomyśleć o dźwiękach, koncertach i muzyce. Że właściwie koncert z perfekcyjnie odegraną kompozycją sprawia mi zawód (tak było w przypadku Stockhausena w wykonaniu Hilliard Ensemble: piękna muzyka, zaśpiewana idealnie, a czegoś istotnego bardzo brakowało), bo koncert to jest rodzaj bardzo szczególnej komunikacji. Że Warszawskiej Grupie Gamelanowej udało się coś bardzo trudnego: bo mimo wyraźnie wyczuwalnego spięcia na początku, udało się w końcu stworzyć atmosferę, która kazała marzyć o tym, że taka sesja moglaby trwać całą noc, jak na Bali (i wcale nie chodzi znowu o "idealny" gamelan, ten taki nie był, ale też wcale nie czułam się rozczarowana, a wręcz przeciwnie: wdzięczna za rodzaj polifonii i polirytmii, który każe inaczej myśleć o przestrzeni, o dzianiu się, o rozumieniu i percepcji. I o czasie). Że Trilok Gurtu - choć ma na swoim koncie kilka przykładow fusion w bardzo złym guście - jest absolutnym mistrzem rytmu, jest wcieleniem muzyki, gra na perkusji w sposób zupełnie niepowtarzalny, a jednocześnie bardzo charakterystyczny (jako tablista jest zresztą równie znakomity, ale jego styl muzyczny jest nieco bardziej plebejski od wyrafinowanego, ale w gruncie rzeczy bardzo zgodnego z regułami północnoindyjskimi stylu Zakira Husseina). Że Arke String Quartet pokazało coś niezwykłego - jak być tłem w dobrym tego słowa znaczeniu dla Mistrza: bez dygania, przyklękania na kolanko, bez kompleksów, ale robiąc przestrzeń tam, gdzie jest ona potrzebna. Koncert Triloka Gurtu był zresztą jednocześnie wysmakowany i żywiołowy, co niesłychanie rzadko idzie ze sobą w parze.

I tak dalej, i tak dalej... Im było dalej w las, tym dalej, jak mówi jedna koleżanka Princess. Kiedy wreszcie wyłoniła się Hala Konieczna - albo ja się wyłoniłam Hali Koniecznej, bo już na tym etapie pracy z umysłem / ciałem byłam rozważając podczas KAŻDEGO kolejnego kroku, kto jest tym, kogo tak potwornie bolą nogi, kto ledwo dyszy i kto o mało nie zasnął na stojąco przystając na chwilę i przymykając oczy - to pojęłam inne znaczenie te nazwy, które zachowam dla siebie. Na szczęscie po koniecznym w tych warunkach kryzysie i kanapce pochłoniętej z widokiem na Radziejową oraz przedsmakiem odmrożonych palców - jak zwykle w takich okolicznościach - przypłynęło do mnie niewzruszone przekonanie, że mogę już teraz iść dowolnie długo i pod górę dowolnie stromą. Co okazało się oczywiście prawdą, tyle tylko, że szliśmy nie tyle pod górę ile w górze śniegu, torując znany sobie skrót na zboczu Przehyby. Wszystko było jednak absolutnie idealne, włącznie ze zmęczeniem. Nie wspominając już o śniegu WSZĘDZIE dookoła i ciszy, która jest tak rzadko dostępnym skarbem.
Musieliśmy być jak duchy, bo chyba wystraszyliśmy grupkę turystów wyłaniając się niemal bezszelestnie z ośnieżonego lasu, ze śnieżnego nikąd na beskidzki graniowy szlak czerwony, w każdym razie umilkli na nasz widok wyraźnie, a później zostawiliśmy ich w tyle na ostatnim podejściu do schroniska na Przehybie. Reszta była snem (długim, głębokim i po czterech naleśnikach z czekoladą), a dzisiaj rano czekala nas seria widoków "za chwilę dalszy ciąg programu", co oczywiście skwapliwie uwieczniliśmy (nazwa pochodzi, jeśli ktoś nie pamięta, z plansz z zimowymi obrazkami, ktorymi telewizja polska w czasach minionych umilała widzom przerwy w nadawaniu programu wywołane rdzewiejącymi częściami starożytnej machinerii). Nie da się jednak ukryć, biegałam w ekstazie z aparatem fotograficznym wokół schroniska o 8.00 rano, najwyraźniej będąc pierwszą osobą, która wychodzila z budynku tego ranka. Zjazd do Szczawnicy był znacznie szybszy niż można było się spodziewać, nawet mimo rozkosznego popasu w słońcu, żeby ugotować wyśmienite chińske zupki firmy TaoTao, niezastąpione podczas zimowego biwakowania. Wcale nie kusiło mnie, żeby pojeździć sobie na stoku (naprzeciw ludzie zmagali się z Palenicą), ledwo udało mi się zagnieździć w sobie i przechowac trochę ciszy, może wystarczy do następnego...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104