Berlin

29.03.2006 (środa)

Najpierw dramatycznie zaspaliśmy. Autobus do Krakowa o 5.50, a ocknęliśmy się z głębokiego snu o 5.35. Jak to zwykle bywa, udało nam się dobiec (z bagażami!). Co prawda na przystanek w mieście, bliżej domu (czasem trudno tam wsiąść), ale o 5.50 najwyraźniej nie było zbyt wielu chętnych na podróż do Krakowa. Później korki. Jak zwykle między 7.00 i 8.00 rano, szaleństwo. Na szczęście wylądowaliśmy w końcu na górnej płycie Regionalnego Dworca Autobusowego (tak się to teraz nazywa…) o 8.10, mieliśmy więc CAŁE 20 minut, żeby dotrzeć do pociągu. Pośpiech zupełnie umiarkowany. Zdążyłam jeszcze nawet – po złożeniu bagaży w wagonie - zbiec do automatu w nowym przejściu, po kawę. Maszyna Nescafe gdzieś zniknęła (nie było jej tam, gdzie zwykle), pozostał mi więc stary, śmieszny automat przy 1 albo 2 peronie. Śmieszny, bo wygląda, jak z lat 70-tych albo 80-tych i bierze monety 10-, 20-, 50-groszowe, 1- i 5-złotowe. Z jakichś powodów nie bierze dwuzłotówek. Być może jest to automat dekonstrukcyjny i występuje przeciw binarnym opozycjom. Tak czy owak, wydaje resztę i daje przyzwoitą kawę. Dopiero więc w wagonie nr 269, IC „Wawel”, Kraków – Hamburg-Altona obudziłam się na dobre, po pierwszych trzech łykach automatycznej kawy z mlekiem. Uwielbiam automaty, są kochane, obiecują ciepły, aromatyczny napój i zazwyczaj jest to obietnica spełniona. Automaty Nescafe, Dallmayr czy Segafredo stają się bezpieczną przystanią w świecie przesyconym wiecznym ruchem i nieodmiennie wystawionym na działanie rozkosznego, ale wytrącającego z równowagi chaosu. Czy to dworzec autobusowy w Zvoleniu na Słowacji, w niedzielny, zimowy poranek (a nawet bardziej niż niedzielny i bardziej niż zimowy, bo w Nowy Rok), czy deptak w Achtopolu (Bułgaria) o 5.30 rano, czy wreszcie swojsko wyglądające urządzenie w wagonie pociągu ekspresowego ze Sztokholmu do Umei, procedura jest ta sama, a zaspokojenie pożądania natychmiastowe i satysfakcjonujące.

Oczywiście dostaliśmy miejsca „dla niepalących” w części wagonu dla palących (wagon „nowoczesny”, przedzielony tylko półotwartą przegródką pleksi), konduktor wydawał się być w tej sprawie zrelaksowany. Nie tak jak my, do Berlina jeszcze co najmniej 10 godzin.

Wymyśliliśmy w końcu, co zrobić z PKP. Każdy podróżny mógłby sobie za niewielką opłatą adoptować kolejarza (coś w rodzaju adopcji dzieci w Afryce na odległość), PKP stworzyłoby specjalny portal, na którym podopieczni by się logowali przynajmniej raz w tygodniu i opisywali, co im się przydarzyło, byłyby multimedia, takiego podopiecznego można by sobie oglądać (czy zdrowo rośnie), może nawet jakieś fajne reality show z czasem by wynikło z tego wszystkiego (głosowanie telewidzów: pan Janek, niestety, odpada z gry, zwolnienie natychmiastowe albo przeniesienie do pracy na kolei w Nepalu (tam nie ma kolei).

Niesamowite, niesamowite, niesamowite! W Opolu (przejeżdżamy Odrę!) przez gęste deszczowe chmury i mokrą mgłę prześwituje słońce. Ogarnia nas panika.

Na sąsiednich siedzeniach zmieniają się kolejni pasażerowie: 1. pani w średnim wieku, ubrana na czarno, czytająca „Rzeczpospolitą”, wymieniliśmy pesymistyczne uwagi na temat możliwości uzyskania kawy jeszcze przed Katowicami (nie mieliśmy racji, pan z wózkiem zjawił się zanim dojechaliśmy do Trzebini); 2. dwie panie: jedna siwa, druga trochę starsza ode mnie, zaczęły rozmawiać o „zdrowej rodzinie”, świadectwach uzdrowień dokonanych przez papieża, wznowiliśmy więc naszą rozmowę o zwulgaryzowanym alterglobalizmie w wykonaniu skrajnej prawicy w Polsce i wygodna barykada między naszymi siedzeniami już była gotowa, wymieniliśmy tylko spojrzenia (młodsza wyjęła „Rzepę” – co z tą „Rzepą”, czy znajdzie się ktoś, od kogo można byłoby pożyczyć Wyborczą?), w gruncie rzeczy ta barykada jest nawet wygodna – wszystko staje się jasne bez słów, bez nagabywania i podgrzanych politycznych dyskusji, bo wiadomo, że jesteśmy z dwóch różnych kosmosów; 3. para młodych ludzi, mówią z tym świetnym śląskim akcentem, uwielbiam tę melodię, więc staram się podsłuchiwać, chłopak wyjął „Fakt”, może uda mi się pożyczyć, to się rozerwę (kiedyś pożyczyłam „Fakt” od jednego współpasażera i mieliśmy przednią zabawę na prawie całą trasę między Poznaniem a Wrocławiem); 4. pani z wielką torbą, której doradziliśmy, żeby ją schowała na półkę z bagażami, usiadła naprzeciw i tak staliśmy się sąsiadami najbardziej gadatliwej kobiety świata, ponieważ – jak się okazało – w Legnicy pozbyliśmy się Warsu, a następny wagon restauracyjny miał się pojawić dopiero w Cottbus, jedyną możliwą ucieczką okazał się sen, z czego skwapliwie skorzystaliśmy.

Granicę przekroczyliśmy w jaskrawej zalewie wiosennego słońca, ładnie się zaczyna, to przerażające, czyżbyśmy mieli opuścić strefę gęstego zachmurzenia, które starannie zatrzymuje światło? Czy moglibyśmy sobie na to pozwolić? Za oknem migają dwujęzyczne nazwy stacji, rozmaite Lübbenau (Ljubniow, Błota). To w tych błotach osadzili się Serbołużyczanie. 17.36, z wyświetlacza komórki zniknął swojski (znany ze Słowacji) napis „T-Mobile”, otaczają nas lasy. Za 40 minut powinniśmy być na dworcu Berlin ZOO.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104