Babia

Tak było wczoraj na Babiej Górze. Na fotografii nie ma tylko... wiatru, który na samym szczycie wiał z szybkością powyżej 100 km/h. Ledwo mogliśmy utrzymać się na nogach i to mocno zapierając się kijami. Schronisko na Markowych Szczawinach zupełnie, ale to zupełnie inne niż pamiętam sprzed  ekhmm, ...nastu lat. Bo jakoś drogi nie prowadziły w tamtą stronę. Zmieniło się i nie zmieniło jednocześnie. Schronisko ma teraz świetny standard (naprawdę! bez przekąsu), ale jakoś... brak ducha. Mimo rozmaitych pamiątek spod Everestu na ścianach (na przykład obowiązkowy suwenir z Kathmandu, czyli małe sarangi - kto wie, o czym mówię, ten wie; ale też znajome panoramki i inne gadżety). Brak ducha przejawia się na przykład w jakoś zimnym (mimo suwenirow z Himalajów) wnętrzu jadalni, ale najbardziej chyba w obojętnej i niedbałej obsłudze. Rano stoliki pokryte są takimi samymi okruszynami jak wieczorem, na naszych oczach pani "posprzątała" ścierając mopem (nie wiedzieć czemu) miejsce między dwoma stolikami, inne pozostawiając kompletnie brudne. Jakoś tak... jak w PRLu, tylko bez uroku nostalgii. Jest "wypasiona" recepcja, zawalona reklamówkami biura organizującego komercyjnie wyprawy w rozmaite egzotyczne góry. Są "bywalcy" i "wyjadacze", jak zwykle przepełnieni pogardą dla "przypadkowych". Jest klimat kanjpiano-usługowy. jednym słowem to wszystko, za czym nie tęsknimy w schroniskach słowackich, słoweńskich, szwedzkich i włoskich (o bułgarskich nie wspominam, bo do nich lepiej się nie zbliżać, za to tam tęskni się za rodzimymi w dwójnasób). Jest na ścianach bogata historia (warto sprawdzić, jakim odlotowcem był patron schroniska, Hugo Zapałowicz! Kolejna z barwnych postaci XIX wieku).
Podobnie jak dwa, pięć, dziesięć lat temu i przed wiekami nie sposób dojechać na Krowiarki - a na stopa nie weźmie nikt (naliczyliśmy 17 prób na trasie do odejścia niebieskiego szlaku w leśne ostępy). I nie o to chodzi, ze nam się nie chce na piechotę do góry, tylko nie chce nam się po asfalcie zasuwać sześć kilometrów. To samo zresztą w drodze powrotnej (i żeby jeszcze rozkłady jazdy odpowiadały rzeczywistości - pozdrawiamy Pana Kierowcę autobusu firmy Beskidus, ktory o 15.04 miał jechać z Zawoi Widły do Krakowa, mamy nadzieję, że niedzielny obiad się chociaż udał). Całe paskudztwo wsi, jaką jest Zawoja (nie ona jedna, właściwie większość poslkich wsi jest paskudna, z nielicznymi wyjątkami) dało się jednak przetrwać dzięki a) bardzo smacznej zupie stylowo podanej w niepozornej restauracji węgierskiej "Czarda" b) bardzo przyzwoitej, żeby nie powiedzieć wręcz świetnej kawie w Karczmie w Zawoi Widły (już nawet można przeboleć ten pseudofolklor, czyli kawę w glinianym kubku oraz wszelkiego rodzaju osprzęt rolniczy sprzed stulecia, prawdziwy lub reknstruowany, na ścianach (zawsze zastanawiam się, dlaczego w lokalach typu "góralska karczma" godzinami czeka się na obsługę - może datego, że właściciele "tną koszty" zatrudniając dwie zabiegane do szczytu możliwości dziewczyny na areale, lekko licząc i na oko, ok. 100 m kwadratowych , z dwiema salami). Po odczekaniu na istniejący, lecz najwyraźniej nierealny pojazd do Krakowa na przystanku naprzeciw karczmy, ruszyliśmy w dół wsi z wizją kolejnych czterech kilometrów po chodniku z kostki, wśród upiornie brzydkich domów przetykanych gdzieniegdzie "pałacami" oraz pozostałościami po latach 70-tych w postaci rozmaitych "domow wczasowych". Po drodze spostrzegliśmy już nie pałac, a istny zamek miejscowego króla busów (na podwórku stało kilka rejsowych) - pewnie biedak końca z końcem związać nie może (jak to zwykle firmy transportowe) i stąd ten okazały zamtuz. Na kolejnym przystanku zobaczyliśmy rozkład jazdy, którego na poprzednim przystanku nie było, a w nim - nadzieję. Otóż bus do Krakowa miał odjechać o 15.41. Pamiętając jednak o dotychczasowych doswiadczeniach, wdaliśmy się w pogawędkę z dwójką ludzi tzw. miejscowych, którzy najwyraźniej dotarli do przytsanku i też oczekiwali. Zgodnie twierdzili - musi jechać. 10 minut nie wieczność, stwierdziliśmy, damy firmie Merc Bus szansę (choć numer telefonu podany jako "informacja" nie odpowiadał). W międzyczasie dowiedziliśmy się, że nasz rozmówca ma za sobą karierę... kinooperatora. I że pracę w kinie łączył z pracą... w piekarni. Niezłe scenariusze trafiają się po drodze. Bus nadjechał i w ten sposób udalo nam się ujść z Zawoi.

Jeśli tak się zżymam na tę nieszczęsną Zawoję, to głównie dlatego, że przez całą zimę czytam i słyszę, jak to stawia się tam na turystykę i takie obwiązkowe brednie. Sęk w tym, że gdyby nie dwie zupełnie prywatne inicjatywy i Babiogórski Park Narodowy, to pies z kulawą nogą do Zawoi by nie trafiał, bo po co? Żeby obejrzeć kilka brzydkich domów, pospacerować ruchliwą, jak w mieście drogą i nawąchać się śmierdzących pozostałości z czyjegoś szamba w rowie (autentyk z Zawoi Policzne, po drodze na Krowiarki)? Nieporozumienie nr 1: jeździmy na Babią Górę, nie do Zawoi (scena na przystanku: 
- tzw. miejscowy: "To zwiedziliście Państwo Zawoję?"
- my: ???!!! (zdumienie malujące się w oczach) "Nie, my byliśmy na Babiej Górze"
- tzw. miejscowy: ???!!! (zdumienie malujące się w oczach)
Jeszcze większe zdumienie ogarnęło mnie na widok "stacji narciarskiej" Mosorny Groń, ale tego nie czuję się na siłach komentować. 
Zupełnym dramatem jest to, że miejscowi najczęściej sądzą, że to park narodowy przeszkadza im w rozwoju. Gdyby nie Babiogorski Park Narodowy, moi drodzy, to w życiu nie jechalibyśmy przepełnionym busem 2 godziny i 10 minut do jakiejś kiepskiej imitacji prowincjonalnego miasteczka z rowami wypelnionymi cuchnącym szlamem. Na szczęście trasa Krowiarki - Sokolica - Gówniak (tak, tak! ludowa frywolność!) - Babia Góra oraz Markowe Szczawiny - Cyl - Przełęcz Jałowiecka wynagrodzają te udręki w pełni (chciałoby się dodać: jeszcze - bo pomysły z quadami, motocrossem, rynnami do zjeżdżania, nadmuchiwanymi zamkami i parkiem dinozaurów i innymi atrakcjami pewnie już się rodzą).




Komentarze

  1. Ech, my nigdy nie zatrzymywalismy sie w slawetnym schronisku na Babiej (no, raz do toalety poszlam...).Odstraszaly nas tlumy klebiace sie wokolo!Naprawde odstraszaly...

    Zazwyczaj przystanki z cywilizacja obliczone byly na chatki studenckie (Zyndranowa-cmok!). Ale my tez innym typem gorolazow bylismy... No bo czy ktos chodzi po gorach z osprzetem rodem z PRL-u - w 90-tych latach, z kuchenka na denaturat (-ilez razy K. wracal ze wsi bez denaturatu-patrzyli na niego tam podejrzliwie...), czy ktos jeszcze sam wytacza sobie trasy, zeby ominac glowne w górach???
    _______________________________
    sie rozpisalam i to jeszcze bez polskiej czcionki...Chcialam tylko powiedziec, ze w Pl sa NAPRAWDE piekne wsie, ale trudno do nich trafic (a ci, ktorzy je odnalezli niekoniecznie chca sie dzielic polozeniem geograficznym owych- z wiadomych wzgledow...)

    pozdrawiam serdecznie, hej!

    OdpowiedzUsuń
  2. Owszem, piękne wsie się trafiają, ale musi być do nich cholernie trudno trafić, bo mam w pamięci takowych ze 3 :-) To zresztą jest jeden z powodow, dla ktorych są piękne. Wbrew pzorom wcale nie oczekuję skansenu, w Słowenii czy na Węgrzech też są nowe domy, infrastruktura i przystanki autobusowe, ale widać jakąś dbałość ludzi o otoczenie i Innych. To stały zresztą wątek moich / naszych rantów (czyli wylewów świadomosci w przypływie złości:-). Jeśli to tak drażni, to głownie z tego powodu, że istnieją już wszelkie warunki ku temu, żeby polska prowincja stanęła na nogi, ale powodem zapyziałości nie jest bieda - wręcz przeciwnie, powodem biedy jest zapyziałość mentalna...Kuchenkę na denaturat znam, ale wolę jednak gazową - na marginesie: te spirytusowe w Skandynawii, jak zauważyliśmy, mają się nieźle... My chodzimy szlakami i nie-szlakami, duch wieje kędy chce :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. ja tylko formalnie- proszę o zmianę mojego URL bloga, gdyż został zmieniony jego adres na :
    http://antropologiapowszednia.blogspot.com/

    pozdrawiam serdecznie i zaczytuję się w publikacjach Autorki w różnych miejscach przestrzeni internetowej ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. argh, powinnam coś napisać i tutaj, ale hmmm... czasem opadam z sił :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Na razie tylko testuję

london calling

104