to jest mój prywatny blog, pozostawianie "śladów", nad ktorymi mogę poniekąd tylko zapanować, zdawanie niedokładnych relacji z codziennych mikropotyczek ze wszystkim na zewnątrz.
norweska recenzja
Pobierz link
Facebook
X
Pinterest
E-mail
Inne aplikacje
...Sonic Suicide ukazała się w groove.no - nie rozumiemy ani słowa, ale dostaliśmy 5 gwiazdek (na 7), wiec chyba nie jest najgorzej. Jeśli ktoś czyta po norwesku...
Niestety byłam zajęta i dopiero teraz wreszcie wchodzę przetłumaczyć. ------------- Pomiędzy Polską, Słowacją, Ukrainą a Rumunią znajduje się potężny łańcuch Karpat. Gdzieś w jego cieniu po polskiej stronie ma swoją bazę Projekt Karpaty Magiczne.
Grupa, skoncentrowana wokół duetu Anny Nacher i Marka Styczyńskiego, od końca lat 90. zdążyła już wyprosukować obszerną dyskografię (10-11 pełnych albumów). Zajmują się fotografią eksperymentalną, prowadzą w Nowym Sączu własny ośrodek kultury, gdzie m.in. prezentują instrumenty zebrane w ciągu 20 lat, a także napisali książki o podróżach zarówno na Wschód, jak i do Słowacji. Jest to kraj, którym są szczególnie zafascynowani - podobnie jak niżej podpisany - i jak mówią: "an excellent example of how modern and traditional can be in a constant and lively dialogue."To zrozumienie do pewnego stopnia może prowadzić do ich licznych projektów muzycznych.
Ze wstydem muszę przyznać, że jestem słabo zaznajomiony z ich wcześniejszymi płytami, jednak rozumiem, że "Sonic Suicide" nie zrywa znacząco z pozostałymi dokonaniami pod szyldem Projektu Karpaty Magiczne.Inne koncepcje jak Ethnocore/Ethnoise wskazują na połączenie między awangardą a muzyką etniczną, które zostają rozwinięte także tu. Instgrumentarium jest bogate i kieruje się zarówno w stronę elektro-akustyki jak i muzyki konkretnej, dźwiięków studyjnych i nagrań terenowych z Nepalu, Bułgarii i Chin. Muzyka robi wrażenie opartej na improwizacji, zapętleniu i nie mniej na [tu nie jestem pewna, czy dokładnie zrozumiałam] badaniu kontrastujących wzajemnych wpływów między różnorodnymi instrumentami - wiele z nich pochodzi z Azji Środkowej. Kakofonia, której się poświęcają, tworzy obraz klaustrofobiczny i szalony, Sonic Suicide, które w każdym razie stanowi odwrotność ich prac z zakresu muzyki medytacyjnej/naturalnej (np. projekt Biomuzyka).
Sonic Suicide to bardzo szczególne przeżycie, bogate zarówno w wariacje jak i nieoczywiste pomysły. To płyta burząca podziały między muzyką świata, free jazzem, folkiem, drone i hałasem. Od razu przyszło mi do głowy, że brzmi to jak połączenie Lydii Lunch i Billa Laswella, [uwaga, tu nie będzie ładnie brzmiało po polsku] albo że wyłupuje im miejsce między Cerberus Shoal a Acid Mothers Temple, z myślą o właśnie takiej rozpiętości, jednak rozwój przebiegający na przestrzeni tych 8 utworów jest tak zajmujący, że takie szufladki mogą łatwo stracić znaczenie.
Sonic Suicide wychodzi od połączenia nowoczesnego wokalnego jazzu z nutką funkującej psychodelii poprzez hałaśliwą partię gitary w bardziej zaburzony teren. Z pulsu didgeridoo i niespokojnej tkaniny dźwiękowej z instrumentów dętych i perkusyjnych powstaje dźwiękowy labirynt "Carpathian Herbs", narastający na przestrzeni blisko 15 minut. Prawie równie długi utwór tytułowy to najlepsza część płyty, zbudowana na powtarzającym się basowym riffie, postępującym powoli i hipnotycznie naprzód, w okryciu chropowatego, niespokojnego gitarowego hałasu i elektronicznych dysonansów, aż rozpływa się w jakiejś gotyckiej mszy na ostatnie dwie minuty, Powerful stuff.
Mam najlepsze wyczucie tych ... (ech, pewnie lepiej ode mnie znasz angielski... wedle dużego słownika norwesko-angielskiego "utagere" tłumaczy się jako "act out"... ale co to dokładnie znaczy, nie mogę znaleźć :() i rozkwitających partii instrumetalnych, i nieco większy problem z dramatycznym wokalem Anny Nacher. Jej barwa głosu, gdzieś w obszarze Lydia Lunch/PJ Harvey/Nina Hagen, nie przemawia do moich uszu; szczególnie niedobrze wypada zimne "2003". "It's been hard time, 2003, waiting for better dreams, getting used to life on the brink of tragedy, 2003, watching war games on TV...." w jąkającym się angielskim razem z powtzrzającym się riffem gitarowym, to nie jest udane. Jednak te krótkie, bardziej zwyczajne, fragmenty nie psują wrażenia płyty wyrosłej z poszukiwawczego ducha, z grupy, dla której małe znaczenie mają granice tak geograficzne, jak i muzyczne.
Ostatecznie okazał się być dzisiaj Bardzo Zły Dzień. Bardzo. M. pozbył się naszej ukochanej lustrzanki cyfrowej w fatalnych okolicznościach - aparat wprawdzie został na siedzeniu w autobusie firmy Szwagropol, którym M. o 15.20 wyjechał z Nowego Sącz do KRK, ale zaraz, jak tylko się zorientował, to zaczął wydzwanianie i do firmy, i do kierowcy, i na PKS, i nawet do dyspozytora. Niestety. Osobnik, który zabrał czarną torbę z naszym Nikonem i nie oddał jej kierowcy, sam się prosi o kłopoty. Bo że od tej pory spotykać go będą same nieszczęścia, to pewne. Rozpacz moja jest wielka, bo to ukochany aparat był (pal diabli stratę finansową, zresztą niebagatelną..., ale tyle wspomnień i tyle zdjęć...to jakby bliska osoba zaginęła). Ech. Koniec ze zdjeciami na blogu na czas jakiś, dopóki nie pojawi się przypływ gotówki albo jakimś cudem nie wróci do nas nasz Nikon. Nie mogę przy tej okazji powstrzymać się od refleksji o tym, jak kiedyś w takich samych okolicznościach zostawiony portfel (Słowacja -...
... czyli po prostu ciąg dalszy. Bo to: niewidzialność = obojętność jest z tej samej kategorii, choć z ekologią pozornie nie ma nic wspólnego. Pozornie. To jest ta sama postawa: parkuję na chodniku tak, że matka z wózkiem nie przejdzie, popędzam z niecierpliwością (najczęściej odgłosami wydawanymi paszczą) nieporadnie wysiadającą z windy albo autobusu osobę i wyrzucam tekturowy kubek w lesie albo do rzeki, albo do rowu koło drogi. Albo resztki z remontu na łące w krzakach na Ruczaju. Wbrew pozorom nie moralizuję. Próbuję wyjaśnić, że zasłanianie się "świadomością ekologiczną", którą trzeba zmienić, psu na budę się naet nie zda. Jest tylko wygodnym wytrychem technokratów. Tematu jeszcze wciąż nie wyczerpałam.
Prawie 10 lat przerwy. Testuję więc tylko, czy jeszcze da się tutaj blogować. Przeczytałam wpisy sprzed 10 lat i zatęskniłam za pisaniem w takiej formie i za sporadycznymi, ale jednak, wyianami z czytelnikami. Nie będę oipsywać tych 10-ciu lat ani niczego uzupełniać. To jak inne wcielenie. Reinkarnacja istnieje i zdarza się na przestrzeni jednego fizycznego/biologicznego życia. Jest dokładny, precyzyjny środek nocy. 2:53 CET. Tutaj. I późne popołudnie - tam. 7:53pm CST. Nauczyłam się w międzyczasie żyć między strefami czasowymi i ponad Atlantykiem.
Ja znam norweski! Teraz wychodzę na zajęcia, ale jakoś niedługo postaram się zajrzeć i przetłumaczyć, jak Was obsmarowano. ;)
OdpowiedzUsuńsuper, super, czekamy z niecierpliwością (i obawą...:-)), ciekawe, czy moje domysły się sprawdzą.
OdpowiedzUsuńNiestety byłam zajęta i dopiero teraz wreszcie wchodzę przetłumaczyć.
OdpowiedzUsuń-------------
Pomiędzy Polską, Słowacją, Ukrainą a Rumunią znajduje się potężny łańcuch Karpat. Gdzieś w jego cieniu po polskiej stronie ma swoją bazę Projekt Karpaty Magiczne.
Grupa, skoncentrowana wokół duetu Anny Nacher i Marka Styczyńskiego, od końca lat 90. zdążyła już wyprosukować obszerną dyskografię (10-11 pełnych albumów). Zajmują się fotografią eksperymentalną, prowadzą w Nowym Sączu własny ośrodek kultury, gdzie m.in. prezentują instrumenty zebrane w ciągu 20 lat, a także napisali książki o podróżach zarówno na Wschód, jak i do Słowacji. Jest to kraj, którym są szczególnie zafascynowani - podobnie jak niżej podpisany - i jak mówią: "an excellent example of how modern and traditional can be in a constant and lively dialogue."To zrozumienie do pewnego stopnia może prowadzić do ich licznych projektów muzycznych.
Ze wstydem muszę przyznać, że jestem słabo zaznajomiony z ich wcześniejszymi płytami, jednak rozumiem, że "Sonic Suicide" nie zrywa znacząco z pozostałymi dokonaniami pod szyldem Projektu Karpaty Magiczne.Inne koncepcje jak Ethnocore/Ethnoise wskazują na połączenie między awangardą a muzyką etniczną, które zostają rozwinięte także tu. Instgrumentarium jest bogate i kieruje się zarówno w stronę elektro-akustyki jak i muzyki konkretnej, dźwiięków studyjnych i nagrań terenowych z Nepalu, Bułgarii i Chin. Muzyka robi wrażenie opartej na improwizacji, zapętleniu i nie mniej na [tu nie jestem pewna, czy dokładnie zrozumiałam] badaniu kontrastujących wzajemnych wpływów między różnorodnymi instrumentami - wiele z nich pochodzi z Azji Środkowej. Kakofonia, której się poświęcają, tworzy obraz klaustrofobiczny i szalony, Sonic Suicide, które w każdym razie stanowi odwrotność ich prac z zakresu muzyki medytacyjnej/naturalnej (np. projekt Biomuzyka).
Sonic Suicide to bardzo szczególne przeżycie, bogate zarówno w wariacje jak i nieoczywiste pomysły. To płyta burząca podziały między muzyką świata, free jazzem, folkiem, drone i hałasem. Od razu przyszło mi do głowy, że brzmi to jak połączenie Lydii Lunch i Billa Laswella, [uwaga, tu nie będzie ładnie brzmiało po polsku] albo że wyłupuje im miejsce między Cerberus Shoal a Acid Mothers Temple, z myślą o właśnie takiej rozpiętości, jednak rozwój przebiegający na przestrzeni tych 8 utworów jest tak zajmujący, że takie szufladki mogą łatwo stracić znaczenie.
Sonic Suicide wychodzi od połączenia nowoczesnego wokalnego jazzu z nutką funkującej psychodelii poprzez hałaśliwą partię gitary w bardziej zaburzony teren. Z pulsu didgeridoo i niespokojnej tkaniny dźwiękowej z instrumentów dętych i perkusyjnych powstaje dźwiękowy labirynt "Carpathian Herbs", narastający na przestrzeni blisko 15 minut. Prawie równie długi utwór tytułowy to najlepsza część płyty, zbudowana na powtarzającym się basowym riffie, postępującym powoli i hipnotycznie naprzód, w okryciu chropowatego, niespokojnego gitarowego hałasu i elektronicznych dysonansów, aż rozpływa się w jakiejś gotyckiej mszy na ostatnie dwie minuty, Powerful stuff.
Mam najlepsze wyczucie tych ... (ech, pewnie lepiej ode mnie znasz angielski... wedle dużego słownika norwesko-angielskiego "utagere" tłumaczy się jako "act out"... ale co to dokładnie znaczy, nie mogę znaleźć :() i rozkwitających partii instrumetalnych, i nieco większy problem z dramatycznym wokalem Anny Nacher. Jej barwa głosu, gdzieś w obszarze Lydia Lunch/PJ Harvey/Nina Hagen, nie przemawia do moich uszu; szczególnie niedobrze wypada zimne "2003". "It's been hard time, 2003, waiting for better dreams, getting used to life on the brink of tragedy, 2003, watching war games on TV...." w jąkającym się angielskim razem z powtzrzającym się riffem gitarowym, to nie jest udane. Jednak te krótkie, bardziej zwyczajne, fragmenty nie psują wrażenia płyty wyrosłej z poszukiwawczego ducha, z grupy, dla której małe znaczenie mają granice tak geograficzne, jak i muzyczne.
bardzo dziekujemy i prosimy o podanie namiarow mailem do mnie, z naszej strony na przyklad (niewykluczona nagroda)...
OdpowiedzUsuń